Kończy się sierpień. Duszący upał, a potem spadek temperatury o dwadzieścia stopni. Zmienia się odcień słonecznego światła i pojawiają się pierwsze żółte liście. Poczucie bliskie paniki, że koniecznie trzeba zdążyć z jeszcze kilkoma co najmniej sprawami. Problem w tym, że trudno ustalić, które to sprawy.
Niezmiennie ta pora przywołuje wspomnienie czasów, kiedy to zapowiadała rozpoczęcie roku szkolnego.
Niektóre sny powtarzają się z męczącą uporczywością. Być może w ten sposób umysł próbuje rozliczyć rachunki, których nie udało się zamknąć na jawie. Szkoła to jeden z tych tematów, które nawiedzały mnie we śnie przez wiele lat. Podstawówka, liceum, studia. Ludzie, których tam spotkałem, nauczyciele, szkolne miłości. Wiele różnych żywych światów zbiega się na kilka lat w jedno miejsce, wymienia się swoimi istnieniami i niejasnymi oczekiwaniami, po czym rozbiega, pozostawiając nawzajem w nieuchronnym niespełnieniu. Nie ma w życiu czasu bardziej intensywnego, naładowanego emocjami, nadziejami, obawami.
Już pierwszy dzień w szkole podstawowej okazał się dla mnie niefortunny. Wszyscy zgromadzeni byliśmy w sali gimnastycznej. Pierwszoklasistom wręczano tyty, czyli rogi obfitości, stożki z kolorowego papieru wypełnione słodyczami. Dzieci wywoływano po nazwisku, a kiedy przyszła moja kolej, nazwisko zostało przez czytającego tak przekręcone, że nie rozpoznałem go i nie podszedłem po prezent. Tytę dostałem dopiero po zakończeniu całej uroczystości, kiedy nieporozumienie jakoś się wyjaśniło. Róg obfitości, symbol wszystkich łakoci, jakie obdarowany otrzyma od życia, do którego bramy otworzy przed nim wykształcenie, dla mnie oznaczał od tej chwili coś zupełnie innego. To co pożądane i pociągające, co powinno należeć do mnie, z zupełnie niezrozumiałych powodów proponowane jest komuś innemu, komuś, kim nie jestem i nigdy nie będę.
Drewniana ławka w szkole podstawowej z okrągłym otworem wyciętym na kałamarz. Stalówki, bibuła, plamy po atramencie, mozolne kaligrafowanie liter. Pierwsze prawdziwe pożegnanie i liceum, od razu bardzo abstrakcyjna matematyka, niepokojące koleżanki, klasowe zabawy, które zawsze mnie unieszczęśliwiały. Studia, całki powierzchniowe pojawiające się w koszmarach przed egzaminem, na przemian kwitnące kasztanowce i bury brudny śnieg. Solidarność, stan wojenny, studium wojskowe. W tym pogmatwanym obrazie nie ma ani jednego elementu, który nie byłby mną, to oczywiste. Gdyby któryś z nich zmienić, zniknąłbym. Mimo to wyobraźnia tęskni za odmianą. Komunizm mógł upaść w 1970. Szkoły mogły być lepsze. Ja mógłbym być mądrzejszy. Czas mógłby płynąć w jakimś zupełnie innym rytmie. I te sny o szkole mi o tym przypominały. Jednak jak można poradzić sobie z przeszłością, która powinna była być inna, ale nie chciała? Jak poradzić sobie ze snem, który wciąż przychodzi i gada, że jego zdaniem moja edukacja jest wciąż niezakończona, że za mało się śmiałem i za mało płakałem?
Jedyna rada, to napisać o tym opowiadanie. Albo wiersz czy piosenkę. Grzegorz Ciechowski napisał Nie pójdę do szkoły, którą słucham z drżeniem serca każdego września.
A Leonard Cohen Teachers, kończących się tak:
Who is it whom I address,
who takes down what I confess?
Are you the teachers of my heart?
We teach old hearts to rest.
Oh teachers are my lessons done?
I cannot do another one.
They laughed and laughed and said, Well child,
are your lessons done?
are your lessons done?
are your lessons done?