Trafiasz tutaj, kiedy obetniesz sobie palce na krajzydze. Albo kiedy dostaniesz zawału lub wylewu. Kiedy złamiesz nogę, albo rozbijesz sobie głowę – i tak dalej. Długi korytarz, po lewej trochę krzeseł przystawionych do ściany, po prawej szereg zamkniętych drzwi. Na drzwiach numery i napisy, niekoniecznie odpowiadające rzeczywistości. Za tymi drzwiami znajdują się nieduże bezokienne pomieszczenia, otwarte na drugi korytarz, biegnący równolegle do tego pierwszego. Ten wewnętrzny korytarz jest wąski i zapełniony dodatkowo łóżkami i wózkami z chorymi. Pomieszczenia pomiędzy obydwoma korytarzami mają różne przeznaczenie. W niektórych lekarze (przeważnie Ukraińcy) przyjmują i badają trafiających tu pacjentów; tych co trzeba kierują do specjalistycznych pracowni. Po tym pacjenci są zwykle umieszczani we wspomnianym wewnętrznym korytarzu, gdzie czekają na wyniki badań, na odwiezienie do domu, albo na przyjęcie na odpowiedni oddział szpitala. Kiedy jednak na przykład oddział chorób wewnętrzny jest przepełniony – co jest sytuacją zwyczajną – to zostają tutaj na dłużej. Kilka dni. Kilka tygodni. Albo kilka miesięcy. Albo już na zawsze, czyli do odwiezienia do prosektorium. Niektóre z pomieszczeń pomiędzy korytarzami, zamknięte na klucz od strony pierwszego korytarza, pełnią rolę tymczasowych salek szpitalnych. Leżą tu osoby w ciężkim stanie, niektóre, ciężko dysząc, z maskami tlenowymi na twarzy. Aby dostać się do takiej osoby, obojętnie, leżącej na korytarzu, czy w jednej z tych salek, trzeba przejść przez inne pomieszczenie, te niezamknięte. Jednak często nie jest to możliwe, bo właśnie jakiś pacjent jest tam przyjmowany i badany, i wyprasza nas zniecierpliwiony lekarz. Trzeba więc czekać, wypatrując momentu, kiedy będzie można znów spróbować przekraść się na drugą stronę. Nie należy przy tym liczyć, że ktoś nas poinformuje, iż przejście jest już wolne.
Czytaj dalej Szpitalny Oddział RatunkowyKategoria: Bliskie miejsca
Juda i jego pies
Widzę, że ostatnio byłem w tym miejscu prawie cztery lata temu. Bardzo wiele się od tego czasu zmieniło i zdarzyło. Niemal wszystko zmieniło się na gorsze. Żartowałem ostatnim wpisem z pandemii, przetoczyła się przez nas jak walec. Zaraz za nią przyszła wojna, wreszcie już taka prawie prawdziwa AI z chórem proroków naszego ostatecznego końca.
Znikają regularnie ludzie, nie tylko starsi, ale i młodsi ode mnie, co zmienia i skraca własną perspektywę. Zniknęło dwu autorów, z którymi miałem okazję dzielić strony dwu różnych zbiorów opowiadań. Spłonęła Maja Lidia Kossakowska, zmarł Wawrzyniec Podrzucki, o czym dowiedziałem się całkiem niedawno.
A przed świętami odszedł Juda.
Czytaj dalej Juda i jego piesO trwałości rzeczy kruchych i matematycznych zastosowaniach Szczepana Twardocha
Nadeszły znów letnie upały, najwyższy czas więc wrócić do stycznia, kiedy obiecałem M., że napiszę ten tekst. Najpierw o samej wizycie u M. i jej męża K., gdzie to słowo się rzekło. Był wieczór, a przy ścianie stała pięknie przyozdobiona choinka. Gospodarze zwrócili mi uwagę na nietypowe choinkowe ozdóbki. Mają one długą historię. Rodzina ojca K. przywiozła je ze sobą z Kresów, gdzie zamieszkiwała przed wojną, w powiatowym miasteczku Brzeżany w województwie tarnopolskim. Ozdoby przetrwały kilka okupacji i frontów, przeprowadzkę na Ziemie Odzyskane, kolejną przeprowadzkę do Rybnika. Niedawno ojciec K. odnowił je, poreperował, wyposażył w nowe pozłotka, i teraz dumnie wisiały na choice ciesząc oko. Choinkowe ozdóbki, które wyfrunęły z czeluści czasu i osiadły na gałązkach choinki. Nie mam pojęcia, czy są one charakterystyczne dla tamtego obszaru, czy też po prostu podobne robiono i takich używano wszędzie, na całym obszarze tego dziwnego państwa o kształcie przepięknie, fraktalnie zniekształconego trójkąta, którego granice wymalowała krew i narodowe namiętności.
Czytaj dalej O trwałości rzeczy kruchych i matematycznych zastosowaniach Szczepana Twardocha
Za co warto umierać
Koniec sierpnia. Jeszcze jedna wycieczka rowerowa na południe od Opawy, na Pogórze Witkowskie, część Niskiego Jesionika. Ulewny deszcz zatrzymuje nas w samochodzie w Janskich Koupelach, skąd zamierzaliśmy wystartować. Słynne i modne niegdyś uzdrowisko z czasów, kiedy ta część Górnego Śląska należała do Austro-Węgier. Teraz odurza klimatem rozpadu i butwienia. Deszcz trwa tak długo, że zastanawiamy się nad zmianą planów. Wreszcie ustaje, zza chmur pokazuje się słońce. Wzdłuż biegu Morawicy, bardzo krętego, poprowadzone są szlaki piesze, ale przeprawianie się nimi z rowerami jest uciążliwe, a po takim deszczu byłoby udręką. Dlatego początkowa część trasy biegnie szosą w oddaleniu od rzeki. Długi podjazd mokrym asfaltem.
Kapryśna wiosna. Koniec burdelu i korupcji
Czwarty dzień maja 2014 roku. Zimno i wietrzenie, ale ciężkie ciemne chmury malują niebo na przemian z pasmami błękitu, prognoza nie przewiduje deszczu.
Samochód zostawiamy w Owsiszczach, koło remizy strażackiej, wyciągamy rowery. Blisko stąd do granicy czeskiej. Wyjeżdżamy z dolinki; przy asfaltowej drodze, jeszcze po polskiej stronie, krzyż z napisem, zapowiadający tajemnicze przejście między językami, które tak mnie zawsze niepokoi.
Pierdol się Polsko, rzekł Szczepan Twardoch
Na drzwiach Żabki, którą kilka razy w tygodniu mijam, a do której też czasem zachodzę na drobne zakupy, od dłuższego już czasu wisi napis: Tukej godomy. Napis jest zwięzły i wieloznaczny, dlatego bardzo mi się podoba. Najprostsze i oczywiste znaczenie jest takie, że w tym miejscu mówi się po śląsku. Ale nie wiadomo, czy mówi się też po polsku. Nie wiadomo też, czy jest to zachęta do mówienia po śląsku, czy też tylko uprzejme zapewnienie klienta, że jeśli się po śląsku odezwie, to zostanie powitany z przychylnością i zrozumieniem, a sprzedawcy będą się potrafili w tym języku (śląskim) sprawnie wysłowić.
Wino, słońce, drut pod napięciem
Dolní Dunajovice, miasteczko na południowych Morawach, blisko granicy austriackiej. Drugie pod względem wielkości miejsce uprawy winorośli w Republice Czeskiej. W przewodniku Richarda Nebeskiego czytam notkę o prawie winnym. Najstarsza zapisana wersja pochodzi z 1281 roku. Historycy twierdzą, że zapisy tego prawa, regulujące szczegółowo zasady zakładania winnic, kwestie produkcji wina, zatrudniania pracowników i stosunki sąsiedzkie w lokalnych wspólnotach, oparte były na wzorach rzymskich i bizantyjskich, przyniesionych tu przez misje Cyryla i Metodego. Czytaj dalej Wino, słońce, drut pod napięciem
Uszy
Poniedziałek wielkanocny, 9 kwietnia 2012. Słoneczny, choć zimny i wietrzny dzień. Bramą Morawską, na południe, pomiędzy Sudetami a Karpatami, starym traktem handlarzy i najeźdźców. Wody trochę na północ spływają do Bałtyku, wody trochę na południe zmierzają do Dunaju i Morza Czarnego. Prawdziwa granica między Północą i Południem.
Sztramberk, w tle Beskid Śląsko-Morawski. Nad miasteczkiem z nieco ponad trzema tysiącami mieszkańców góruje wieża (tzw. Trúba), wokół resztki zamku, w XIII wieku należącego do templariuszy. Biała Góra z wieżą widokową i spiralnymi schodami, ponoć celowo mającymi kojarzyć się ze strukturą DNA. Mnie się nie kojarzyły. Czytaj dalej Uszy
Morawski spleen
Niech będzie najpierw cała Czechosłowacja.
Po tym państwie został mi ołówek automatyczny. Bardzo porządny, przetrwał wiele, chociaż kiedy przyglądam się teraz umieszczonemu na nim napisowi – CZECHOSLOVAKIA KOH-I-NOOR Verstatie 5205, widzę, że pokrywający go lakier jest już popękany. Mimo to, gdyby miał występować jako świadek przed jakimś trybunałem historii, zaświadczyłby na korzyść tych wszystkich okoliczności, które doprowadziły do jego powstania. Począwszy od Austro-Węgier, bo firma Koh-i-nor została założona w 1790 roku w Austrii, przez Josepha Hardtmutha, i dopiero w 1848 przeniesiona przez jego synów do Czeskich Budziejowic. Czytaj dalej Morawski spleen