Juda i jego pies

Muszę przyznać, że Judy przez dobrych parę lat w ogóle nie dostrzegałem. W drodze od autobusu do pracy i z powrotem jestem często pochłonięty swoimi myślami, tak że nie wystarcza mi zwykle już zasobów na dostrzeganie, co się dzieje wokoło. Może gdy jakieś dwie panie zaczynają mówić na przystanku o nieśmiertelności – jedna opowiada o swoim synu, który pracuje naukowo gdzieś w UK przy majstrowaniu genetycznym, co ma przynieść kiedyś szansę na życie wieczne – owszem, wtedy coś mi się przełącza w głowie i zaczynam ich słuchać.

Dostrzeganie Judy włączył mi w głowie jego pies. Zaczął się pokazywać u boku swojego pana. Brązowy mieszaniec, wielkości większego jamnika i trochę do jamnika podobny. Kroczył zawsze nieśpiesznie z nadzwyczajnym spokojem u nogi Judy, z pyskiem poważnym i obojętnym. Taki sam wyraz twarzy miał zawsze Juda, jednak z dodatkiem ledwo dostrzegalnego błysku czegoś, co można byłoby wziąć za ironię. Pewności co do tego – tej jego domniemanej judowej przyrodzonej ironii ­– jednak nie miałem, bo jednocześnie Juda był już od samego rana na rauszu, i to on, rausz, mógł przecież stwarzać takie złudzenie, owego nieco lekceważącego stosunku do rzeczywistości. Wieczorem zaś Juda był już w stanie, którego nie dawało się określić mianem rauszu, a poranny błysk oka matowiał, zastępowany mrocznymi tonami alkoholowego upojenia.

Niezależnie jednak od wszystkiego zaczęliśmy się nawzajem dostrzegać i za każdym razem pozdrawiać, przy czym Juda nigdy nie posunął się do tego, by mnie zaczepić i w jakikolwiek sposób nagabywać, za co byłem mu wdzięczny.

Po jakimś czasie dowiedziałem się, że Juda został wyrzucony z mieszkania, które zajmował. Miał też podobno jakąś przygodę z policją, co skończyło się tym, że jego pies wylądował w schronisku dla zwierząt. Maszerował teraz już sam, z identyczną, zdumiewającą regularnością, jakby chodził na szychtę, i tak przez długi czas spotykałem go każdego ranka i każdego wieczora, rankiem niosącego w sobie nieznośną lekkość bytu, wieczorem już tą lekkością nieco przytłoczonego.

Jakiś czas temu zdarzyło się, trochę przypadkowo, że dostał kilka par moich używanych butów, ale muszę przyznać, że dowiedziałem się, iż ich rzeczywiście używa od innych, sam tego nie spostrzegłem.

Tuż przed świętami Bożego Narodzenia znaleziono go martwego w jakimś pustostanie. Nie doczekał wdrożenia w praktyce doczesnej nieśmiertelności. Miejscowa dobra dusza rzekła, że to Pan Jezus zaprosił go na urodziny. Zastanawiam się czasem, czy udawał się na nie w moich butach. I teraz się dziwię dla odmiany, że już go nie spotykam.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *