A. nazwała swojego psa Ubik po tym, jak przeczytała poleconą jej przeze mnie powieść Philipa Dicka. To border collie i jako pies pasterski potrzebuje ruchu. A. biega z nim niemal codziennie po pobliskim lesie. Zdarzyło się jednak, że zachorowała, jej syn również, i zostałem poproszony, by z Ubikiem pójść na spacer. Zapiąłem szeroki pas, do niego smycz na gumie, z drugiej strony smycz wpiąłem do uprzęży założonej psu, i tak ruszyliśmy polną drogą w stronę lasu, ciesząc się ciepłym marcowym dniem. Podekscytowany Ubik ciągnął mnie bez chwili wytchnienia, przez co szybki marsz zmieniał się w marszobieg, asfaltową drogą wzdłuż autostrady (nadjeżdża wolno ciężarówka, ściągam smycz, przeczekujemy), przez nasyp kolejowy, potem już drogą leśną. Pies strzyże uszami, szapie niespokojnie w bok. Patrzę w las, dostrzegam dopiero w tej chwili biegnące stado saren. Dobrze mieć bystry wzrok i wyczulony słuch, dzięki, Ubiku. Biegniemy dalej, już dość daleko, przez nasyp z powrotem, teraz do wyboru kilka ścieżek. Dzwonię do A., nie odbiera. Na rowerze jedzie roboczo ubrany mężczyzna, przez rurkę przerzucony worek z węglem, pewnie wraca z pobliskiej hałdy z urobkiem. Ubik strzyże uszami. Wybieram jedną z ścieżek, mijamy ambonkę w lesie i po chwili ścieżka znika. Posadzony kilka lat temu młodnik, wysokie bruzdy utrudniające marsz, strumień, przez który chce przeskoczyć Ubik, chłepce z niego wodę. Włączam GPS w komórce i nawigację. Pies wydaje się całkowicie zadowolony z każdej drogi, jaką wybieram. Wracamy dużym łukiem, znacznie dłuższą drogą, niż planowałem. Ubik ciągnie mnie już jakby trochę słabiej, biegnie, jak niegrzeczne dziecko, przez środek każdej napotkanej kałuży, muskając jej powierzchnię jęzorem. Wychodzimy z lasu, zaczynają się zabudowania. Drogą nadjeżdża motorowerzysta. Ubik zapada w trawę, czai się, całym sobą śledzi ruch zbliżającego się nieprzyjaciela, zapominając o bożym świecie. Ściągam smycz. Kiedy motorowerzysta nas mija, Ubik atakuje błyskawicznie, z ujadaniem, smycz powstrzymuje go, gryzie ją ze złością. Ledwo powłóczę nogami, nie tak miało być, siedem kilometrów? Z psem biegnie się szybciej i łatwiej.
Kontakt ze świadomym zwierzęciem wzmacnia nasze przeczucie możliwości większej pełni istnienia, uczestniczenia w większej całości. Łączymy się, lub jesteśmy włączani, w różne grupy i związki ludzkie, ale takie relacje potwierdzają tylko to, co już o sobie wiemy. Jako ludzie jesteśmy do siebie podobni, a gry, jakie wszczynamy między sobą, są zawsze interesowne i wyczerpujące, przez wyzwalane przy tym nieograniczone zaangażowanie. Potykanie się z podobnymi sobie zawsze wymaga najwyższego wysiłku i zawsze jest ryzykowne. Czy naszym prawdziwym przeznaczeniem jest zajadłe współzawodnictwo? Czy włączając się w większą całość możemy stać się jedynie niepanującym nad sobą tłumem, partią, stronnictwem lub po prostu gangiem? I na zawsze łacińska sentencja senatores boni viri, senatus autem mala bestia pozostanie najlepszym opisem zbiorowych bytów, w jakie potrafimy się łączyć?
Dla Indian, którzy po raz pierwszy zetknęli się z Hiszpanami jeździec i koń stanowili całość. Ponieważ nie znali koni, to wydawało im się, że widzą jedno dziwne zwierzę, a kiedy taki hiszpański żołnierz spadał z konia, wywoływało to u nich zdumienie. J. opowiadał mi, że w czasie swoich konnych przejażdżek po lesie zdarzało mu się podjeżdżać bardzo blisko dzikich zwierząt, tak blisko, że byłoby to zupełnie niemożliwe, gdyby poruszał się na piechotę. Najwidoczniej postrzegały konia i siedzącego na nim człowieka podobnie jak ci prekolumbijscy Indianie, jako jeszcze jedne, nieznane zwierzę, i nie odczuwały strachu.
W opowiadaniu Roberta Sheckleya Specjalista przez przestrzeń kosmiczną wędruje Statek. Składa się z wielu żywych istot – Gadacza zajmującego się komunikacją, Zasilacza, zamieniającego jeden rodzaj energii na inne, Oka, obserwującego otoczenie, Silnika, który jest reaktorem atomowym, Doktora, Akumulatorów, Ścian, Mózgu i Popychacza. Istoty te pochodzą z różnych planet rozrzuconych po Kosmosie, ale ich prawdziwym przeznaczeniem jest tworzenie razem Statku, który jest w stanie przemierzać przestrzeń. Popychacz w tym zespole jest członkiem bodaj najważniejszym, bo dzięki jego popychaniu Statek przekracza szybkość światła i umożliwia w ten sposób podróż w sensownym czasie. W historii Sheckleya Statek wpada w międzygalaktyczna burzę, w czasie której Popychacz nieszczęśliwie ginie. Załoga rozpoczyna przeszukiwanie pobliskich planet w nadziei odnalezienia siedziby dzikich Popychaczy i zastąpienia zmarłego jednym z nich. Planetę taką udaje się im odnaleźć, ale ze zgrozą stwierdzają, że miejscowe Popychacze, nieświadome swojego prawdziwego powołania, stworzyły cywilizację techniczną. Hipotezę taką przedstawia załodze Mózg, co wywołuje niedowierzanie:
— Chcesz powiedzieć, że oni produkują różne rzeczy z metalu? — zapytał Gadacz. — Ze zwykłego martwego metalu? A co by z tego mogli zrobić?
— Nic – odparł Zasilacz kategorycznie. — Wszystko by się ciągle łamało. Bo metal nie wie, jakie są granice jego wytrzymałości. *
Ta niewiarygodna hipoteza okazuje się jednak prawdziwa. Powoduje to wielkie komplikacje w porozumieniu się ze złapanym osobnikiem. Odnaleziona planeta Łapaczy to Ziemia, osobnika rozpoznajemy jako człowieka, żołnierza armii amerykańskiej na urlopie. Gadacz łączy się z nim i cała Załoga dzięki temu poznaje smutną prawdę — rozwijająca się na peryferiach cywilizacja Łapaczy wynaturzyła się, a ponieważ naturalne zdolności i skłonności jej członków nie znajdują zastosowania ani ujścia, to wyładowują oni swoje frustracje we wzajemnej nierozumnej rywalizacji, która prowadzi nawet do mordów i wojen. Miejscowi Łapacze stali się, jak oznajmia po namyśle Mózg, niewspółdziałalni. Mimo to Załoga podejmuje desperacką próbę skłonienia Popychacza do współpracy, i ostatecznie wysiłek ten przynosi oczekiwany skutek:
— Jesteśmy już teraz w otwartej przestrzeni kosmicznej — powiedział Gadacz. Przysłuchiwał się słowom Popychacza, pełen obaw, czy tamtemu nie pomieszało się w głowie. — Oko i Mózg będą mi podawały kierunek, ja ci go będę przekazywał, a ty będziesz zgodnie z nim popychał.
— Chyba jesteś nienormalny — burknął Popychacz. — Musieliście trafić na niewłaściwą planetę. Chciałbym, żeby się wreszcie ten koszmar skończył.
— Zostałeś włączony do współdziałania — powiedział zrozpaczony Gadacz. Oto nasz kierunek. Popychaj!
Przez chwilę Popychacz nie robił nic. Powoli jednak otrząsnął się z oszołomienia, dochodząc do wniosku, że to jednak rzeczywistość. Poczuł współdziałanie Oka z Mózgiem, Mózgu z Gadaczem, Gadacza z Popychaczem, a jednocześnie wszyscy połączeni byli ze Ścianami i między sobą.
— Co to? — Popychacz odczuł jedność Statku, ogarniające go ciepło i bliskość, jaką można osiągnąć jedynie we współdziałaniu.
Spróbował popchnąć.
Nic.
— Spróbuj jeszcze raz — żebrał Gadacz.
Popychacz badał swój umysł. Spoglądał w otchłań wątpliwości i strachu. Na jej dnie zobaczył własną udręczoną twarz.
Mózg wyjaśnił mu ten obraz.
Popychacze żyły z tymi wątpliwościami i strachem od wieków. Walczyły ze strachu, zabijały z wątpliwości.
Oto, co się stało z ich prawdziwym powołaniem!
Człowiek-Specjalista-Popychacz zespolił Załogę, stał się jednym z nich, przycisnął do serca Mózg i Gadacza.
Nagle statek wystrzelił z szybkością ośmiokrotnie przekraczającą prędkość światła, stale przyspieszając. **
Temu przeczuciu możliwości uczestnictwa w czymś, co jest większe od nas samych, doznania głębszej pełni, dotarcia do granic tajemnicy, której inną cząstkę być może zawiera świadomość odmienna od naszej, dajemy wyraz na wiele różnych sposobów. Pisząc wiersz albo zabawne, choć głębokie opowiadanie, odprawiając obrzędy, modląc się albo wychowując dzieci. Ono samo, owo przeczucie, może nas też nawiedzić całkiem nieoczekiwanie, choćby przy okazji spaceru z psem. Najlepiej takim, który wabi się Ubik.
* Specjalista, Robert Sheckley, tłum. Zofia Uhrynowska, Kroki w nieznane, tom 3, Państwowe Wydawnictwo „Iskry”, Warszawa 1972, s. 79.
** ibid. , s. 89.