Nastroje bożonarodzeniowe. Na rynku grajek o rysach indiańskich przygrywa na peruwiańskiej fletni przy akompaniamencie sprzętu elektronicznego. „Hej sokoły” w takim wydaniu brzmią niekonwencjonalnie. W repertuarze ma też pieśni religijne. A nawet jakąś klasyczną melodię peruwiańską.
Szybkie zakupy na targowisku. Targ to galeria handlowa pod gołym niebem. Bardziej demokratyczna, organiczna, żywa. Patrzę ze zdumieniem na trzy gołębie, które wylądowały na skrzynkach jednego ze straganów i pośpiesznie napychają się orzechami laskowymi, migdałami i rodzynkami. Sprzedawczyni zatopiona w rozmowie nie widzi ich. Wreszcie jej rozmówca dostrzega ptaszyska i śmieje się: „ale mają raj!” Dziewczyna krzyczy i odgania je.
Nie ma wątpliwości, że targ jest po przeciwnej stronie niż galerie handlowe. Tak jak my i ZOMO. Siły stojące za galeriami nie ustaną, póki nie unicestwią targu. To niedopuszczalne, żeby ktoś sobie hodował warzywa i je sprzedawał. Wszystkie rośliny należy zmodyfikować i wprowadzić płatne licencje na wszystko, co żywe. Rzodkiewkę w standardowych wymiarach i kolorze będą produkować tylko wielcy plantatorzy kontrolowani przez banki i problem zostanie rozwiązany.
Opuszczam targowisko. W tym miejscu stoją z karpiami, wszystkie zachwalają mówiąc, że ze Skoczowa. Marketingowo ważne, skoczowskie karpie mają dobrą markę, dodatkowo pamiętam hałas medialny sprzed paru lat, kiedy krążyła odstraszająca nabywców informacja o zmodyfikowanych czeskich karpiach z genami ludzkimi. Chłopy już się zbierają, pakują się do samochodów, dochodzi druga, a to czas, kiedy handel się już zwija. „Może rybkę?”, pyta jeden. „Po ile?”, pytam. ‘Czternaście złotych”. Dziękuję. Jeszcze czas.