W Samuelu Zborowskim Rymkiewicz opisuje przygodę, która spotkała Mikołaja Radziwiłła Czarnego, wojewodę wileńskiego i kanclerza wielkiego litewskiego. Wiadomości te zaczerpnął Rymkiewicz z relacji nuncjusza papieskiego w Polsce, kardynała Commendone, żywo zainteresowanego losem wojewody, gdyż ten, heretyk i kalwin, jeden z potężnych i wpływowych dostojników wrogich katolicyzmowi, mógł zaważyć na tym, czy powstanie w Rzeczpospolitej niezależny od Rzymu kościół narodowy.
Mikołaj Radziwiłł cierpiał na podagrę (niezmiernie ciekawe pochodzenie tego słowa Rymkiewicz cytuje za słownikiem etymologicznym Bańkowskiego, szczęśliwie obejmującym jeszcze literę „p”) i wbrew przestrogom swoich włoskich lekarzy sięgnął po środek, który go zabił. Preparaty rtęci używane były do leczenia chorób wenerycznych, a więc wybór nie był przypadkowy. Wojewoda własnoręcznie natarł się rtęcią, po czym umierał przez trzy dni w straszliwych cierpieniach. „Naprzód popękały mu oczy, uszy i gęba, następnie rozparło mu boki, a nakoniec głowa rozszczepiła się na dwie części, tak, iż opuszczony od Boga w wynalazku swoim, z okropném wyciem wyzionął ducha, niemal śmierć sobie zadając własnémi rękami”.
Rymkiewiczowi bardzo podoba się ta scena – najpierw Mikołaj Radziwiłł, cały wysrebrzony, chodzi po sypialni i czeka ze zniecierpliwieniem na efekty kuracji, potem potworne widowisko – dwie połówki rozpadłej głowy wyjące stereofonicznie niczym głośniczki przy komputerze Rymkiewicza. „Cóż to za wspaniałe widowisko! Jak z tego widać, nie tylko życie, także śmierć może być teatrem. Ale to się nie dzieje samo z siebie, samo przez się, trzeba się o to postarać – mieć jakiś dobry pomysł, podobny do tego, który miał, smarując sobie głowę rtęcią, Mikołaj Czarny Radziwiłł”, pisze Rymkiewicz.
Jak to się stało, że wojewoda zrobił to, co zrobił? Niewątpliwie Radziwiłł nie sądził, nawet nie podejrzewał, że to pomysł na efektowaną śmierć. Kto by chciał się dziwić jego zachowaniu i wymądrzać nad ciemnotą epoki, powinien przypomnieć sobie choćby sprawę radu. Ten radioaktywny pierwiastek został odkryty pod koniec dziewiętnastego wieku przez Marię Skłodowską-Curie i jej męża Piotra Curie. W Stanach Zjednoczonych został obwołany przez prasę środkiem zwalczającym wszystkie choroby i dolegliwości, od nudności po zapalenie ucha. Producenci używali go do malowania wskazówek zegarków (bo świeci w ciemności), medycy bez ograniczeń przepisywali w postaci proszku jako lekarstwo. Jednak rad niszczy komórki organizmu i pacjenci stosujący bez umiaru ów cudowny lek zaczęli umierać. Tak entuzjazm dla nowych ekscytujących odkryć nauki okazał się śmiertelnie niebezpieczny. Czy w umyśle Mikołaja Radziwiłła pojawiło się coś podobnego do tej nowoczesnej fascynacji? Wyobraźmy sobie – magiczna substancja, żywe srebro, używane przez alchemików razem z siarką w próbach otrzymania złota, a z drugiej strony nieustanne, długotrwałe cierpienie kanclerza. Pokusa musiała być bardzo silna.
Rtęć zasługuje na to, by napisać jej historię – zresztą byłbym zdziwiony, gdyby ktoś już tego nie zrobił. Ja wspomnę tu o pewnym literackim obrazie i metaforze, której stał się źródłem. W powieści Robot Adama Wiśniewskiego-Snerga bohater przemieszcza się pomiędzy dwoma światami. Jeden przypomina nasze zwykłe otoczenie, fizyka drugiego jest odmienna, ponieważ jest to świat relatywistyczny pojmowany w niezwykły sposób. Według szczególnej teorii względności ktoś obserwujący przejeżdżający bardzo szybko pociąg stwierdzi, że czas wewnątrz wagonów pociągu płynie wolniej, niż czas pokazywany przez jego własny zegarek. Masa wszystkich przedmiotów podróżujących w pociągu okaże się większa, niż masa odpowiednich przedmiotów spoczywających na mijanej stacji. Rzecz jasna, aby efekty te były istotne, szybkość pociągu musi być znacząca w porównaniu z szybkością światła. Adam Wiśniewski-Snerg wyobraził sobie, że można przemieszczać się pomiędzy dwoma takimi układami w ten sposób, iż dla obserwatora relatywistyczne efekty po przejściu z jednego układu do drugiego (np. po wskoczeniu do przejeżdżającego pociągu) w dalszym ciągu występują, to znaczy czas dla jego całego otoczenia płynie wolno, a wszystko jest niezmiernie ciężkie i ma ogromną bezwładność. W tym drugim świecie powietrze otaczające bohatera jest gęste jak rtęć i aby widzieć, musi się posługiwać, jak latarką, miotaczem promieni rentgena. Wyposażony w aparat tlenowy, otoczony pozornie nieruchomymi, bo zmieniającymi bardzo wolno pozycję obiektami, pływa w takim rtęciowym powietrzu niczym nurek.
Przypomina mi to starą anegdotę mojego wykładowcy podstaw fizyki, doktora Sycza. Otóż odwiedził go kiedyś człowiek, który mniemał, że rozwiązał dręczący socjalistyczną ekonomię problem niedoboru masła. Wystarcza, stwierdził, rozpędzić do znacznej prędkości choćby półkilogramowy kawałek takiego rarytasu i otrzymamy dowolną ilość produktu, bo przecież, zgodnie z prawami mechaniki relatywistycznej, jego masa wzrośnie wraz z szybkością.
Choć oba pomysły, i ten Snerga, i ten domorosłego wynalazcy, z punktu widzenia fizyki są absurdalne, to w przypadku Robota konsekwentne zastosowanie wymyślonej mechaniki daje sugestywny, znakomity efekt. Nie przejmujemy się niespójnością, bo przedstawiona wizja jest poruszająca emocjonalnie i estetyczne. Obraz zanurzonego w rtęci miasta pełnego nieruchawych przedmiotów o ogromnej bezwładności, opierających się każdej próbie szybkiego poruszenia, zapadł w pamięć J. i często nań się powoływał, przymierzając do społecznej sytuacji późnego PRL-u. Zapewne nie miało to nic wspólnego z zamysłem samego Snerga.
A Snerg, nieco zapomniany i niedoceniony, cierpiał na depresję, i w 1995 roku popełnił samobójstwo, zostawiając nam jedną doskonałą powieść, kilka gorszych, garść opowiadań i dziwną Jednolitą teorię czasoprzestrzeni.