Jeśli chodzi o osoby znane, to umierają na trzy różne sposoby.
Po pierwsze zdarza się, że ktoś umiera zupełnie niespodziewanie i „przedwcześnie”. Wiadomość o tym wprawia wszystkich w dziesięciosekundowe zaskoczenie i odpowiednio głęboką zadumę. Tak umarł na przykład Grzegorz Ciechowskiego.
Po drugie, mamy osoby niegdyś słynne, ale od jakiegoś już czasu nieaktywne publicznie. Jeśli ktoś o nich wspomni, to myśli sobie — no tak, to był gość, wieki temu, na pewno już od dawna nie żyje. I oto nagle w mediach pojawia się o kimś takim informacja, że właśnie zmarł. Wywołuje to zdumienie i lekką dezorientację — jak to, to on jeszcze żył? Przecież dinozaury wymarły już miliony lat temu?! Jeśli był to aktor, to może pojawić się w naszej pamięci niewyraźny czarno-biały kadr; tak, tak, wyobraźcie sobie, że telewizja nie zawsze była kolorowa! Tak zmarł niedawno Robert Vaughn. Pamiętam go z dwu filmów — Siedmiu wspaniałych i Bullita.
Bullita oglądałem właśnie w czarno-białym telewizorze, w jakimś dziwnym momencie naszej historii, kiedy w telewizji PRL-owskiej nie było niczego (Czy to był stan wojenny? Pewnie tak.) Tymczasem w telewizji czechosłowackiej można było zobaczyć to i owo. Zresztą zawsze czechosłowackie sklepy były lepiej zaopatrzone niż PRL-owskie, a program telewizji czechosłowackiej bogatszy. Zobaczyłem dzięki temu Bullita po czesku, w czeskim dubbingu, nie rozumiejąc wszystkiego, ale za to kontemplując intensywniej obraz. Zapadł mi z tego powodu głęboko w pamięć — amerykańscy policjanci i bandyci, San Fancisco, Robert Vaughn jako amerykański skorumpowany polityk o dziwnie przenikliwym wzroku.
Na trzeci sposób, kilka dni wcześniej, umarł Leonard Cohen. Tacy ludzie żyją długo, tak długo, że może to wręcz wywoływać u niektórych zniecierpliwienie, i do samego końca są aktywni utrzymując na większym lub mniejszym poziomie swoją popularność. Ich późna twórczość budzi kontrowersje, jedni nazywają ją schyłkową, inni dojrzałą i w zależności od przypadku jedna lub druga opinia bywa prawdziwa. Leonard Cohen wydał ostatnią płytę i niedługo potem zmarł. Jego głos stawał się głębszy i głębszy, aż wreszcie na dobre ucichł.
Słowacja, obóz wędrowny w Niskich Tatrach w połowie lat osiemdziesiątych. Ognisko na polu namiotowym, jeden z młodszych chłopaków z gitarą, śpiewa. Ktoś prosi go o coś z Cohena. Piosenki Cohena? To babołapki, opowiada nasz śpiewak z lekceważeniem. Nie pamiętam, czy jednak dał się uprosić, było to jednak te trzydzieści lat temu z okładem. Pamiętam jednak, że poczułem coś w rodzaju niesmaku.
Zapewne nie wiedział (ja też wtedy nie wiedziałem), że nazwisko Cohen wskazuje na potomka kapłanów Świątyni Jerozolimskiej. Ktoś, kto pochodzi z tak starego kapłańskiego rodu, nawet jeśli śpiewa o grzesznej, smutnej miłości, nie może przestać jednocześnie odnosić się do Boga. I kiedy wszystkie burze i cierpienia ucichną i zblakną, zakończy podobnymi słowy: Hineni, hineni, I’m ready, my lord.