Na drzwiach Żabki, którą kilka razy w tygodniu mijam, a do której też czasem zachodzę na drobne zakupy, od dłuższego już czasu wisi napis: Tukej godomy. Napis jest zwięzły i wieloznaczny, dlatego bardzo mi się podoba. Najprostsze i oczywiste znaczenie jest takie, że w tym miejscu mówi się po śląsku. Ale nie wiadomo, czy mówi się też po polsku. Nie wiadomo też, czy jest to zachęta do mówienia po śląsku, czy też tylko uprzejme zapewnienie klienta, że jeśli się po śląsku odezwie, to zostanie powitany z przychylnością i zrozumieniem, a sprzedawcy będą się potrafili w tym języku (śląskim) sprawnie wysłowić.
Co jakiś czas przypomina mi to o sprawie śląskiej. Różnych zdarzeń związanych z tą sprawą było ostatnio sporo. Na przykład Szczepan Twardoch, na wieść o tym, że sąd polski orzekł, iż naród śląski nie istnieje, a zamieszanie wokół zagadnienia jest dla polskiej racji stanu szkodliwe, odezwał się słowami „pierdol się Polsko”, co wśród opinii konserwatywnej wywołało dość niemrawe głosy protestu i potępienia (bo był przecież kiedyś Twardoch silnie z tą częścią sceny kojarzony), a wśród postępowej spotkało się z pełną zadowolenia akceptacją.
Odwoływanie się w takich przypadkach do sądów ma oczywiście duże bieżące znaczenie polityczne, jednak przyznajmy, że głos jakiegokolwiek sędziego w sprawie takiej jak istnienie, czy nieistnienie narodu takiego czy owego, może być brany poważnie tylko właśnie w takim wąskim i ulotnym politycznym kontekście. Po kilkudziesięciu latach okaże się jaśniej, kto jest silniej wyposażony w atrybut istnienia – ów sędzia, czy rozważana zbiorowość, która, nie po raz pierwszy zresztą, objawia tak swoją odrębność. Nikt poważny też nie powie, że autorytet sądu coś rozstrzygnął. Powszechne jest przekonanie, stale umacniane przez kolejne odsłony medialnego spektaklu, że sądy uważnie patrzą skąd wiatr wieje i starają się realizować interesy sił rzeczywiście decydujących o wszystkim, a w ten sposób oczywiście interesy własne sędziów.
Nie ma, nie ma już żadnych autorytetów. Kiedyś taki na przykład Ondra Łysohorsky, jedyny pisarz języka laskiego, twórca jego literackiej postaci, prześladowany przez Czechów, już w powojennej, komunistycznej Czechosłowacji, zwrócił się o pomoc do Stalina, i rzeczywiście pomoc taką otrzymał, mogąc dzięki jego wsparciu kontynuować swoją pracę. Wcześniej zwracał się do wybitnego językoznawcy o uznanie laskiego jako odrębnego języka, a Lachów jako odrębnego narodu, jednak ten pomysł nie spotkał się ze zrozumieniem Ojca Narodów.
Pokazuje to, że i dla Czechów tubylcy zamieszkujący Śląsk byli problemem, a złożone losy tego pogranicza ilustruje dobrze choćby postać Józefa Kożdonia. Z dzisiejszej perspektywy wyglądają ciekawie i pouczająco zabiegi przedwojennych władz czechosłowackich, by nie dopuścić do utrwalenia się pojęcia narodu śląskiego, forsowanego przez tego działacza śląskiego. W pierwszym spisie ludności zbiorowość tą rozparcelowano na trzy grupy: Ślązak-Czechosłowak, Ślązak-Polak, Ślązak-Niemiec, w następnym już na sześć: Ślązak-Czechosłowak, Ślązak-Czech, Ślązak, Ślązak-Polak, Ślązak-Niemiec i Ślązak-Słowak. Stara imperialna zasada divide et impera jest używana przez władzę zawsze i w każdych okolicznościach.
Tymczasem historia Ondry Łysohorskiego, odwołującego się z pominięciem władz Czechosłowacji do wielkiego słowiańskiego brata, powtórzyła się niedawno jako farsa, kiedy Związek Ludności Narodowości Śląskiej wystosował apel do ambasady Federacji Rosyjskiej, aby rakiety z głowicami jądrowymi rozmieszczonymi ponoć ostatnio w Obwodzie Kaliningradzkim nie były wycelowane w Śląsk, nie mający przecież nic wspólnego z rusofobiczną Polską. Autorzy listu piszą: „W związku z informacjami prasowymi, o umieszczeniu przez wojska rosyjskie w Obwodzie Kaliningradzkim rakiet Iskander-M, przystosowanych do przenoszenia głowic nuklearnych, w imieniu Związku Ludności Narodowości Śląskiej zwracamy się do Waszej Ekscelencji, o przekazanie władzom Federacji Rosyjskiej naszej prośby, o rozważenie możliwości niekierowania tych rakiet w kierunku Śląska”. Jak najbardziej prosić o rozważenie czegokolwiek zawsze można.
Nie ma się też co łudzić, że wszelkie ruchy tego typu aktywizujące się na pograniczu, nie budzą zainteresowanie sąsiednich potencji. Całkiem niedawno wystąpił Maks Kolonko z przepisem na odzyskanie Lwowa. Wymienił kilka następujących po sobie etapów procesu, jaki należałoby wszcząć, aby taki cel osiągnąć. Oczywiście Polacy nie dysponują państwem, które mogłoby przeprowadzić jakąkolwiek skuteczną, długofalową, złożoną operację rozłożoną na dziesiątki lat, raczej sami są przedmiotem intensywnych zabiegów tego rodzaju. A jak to się stało, że pan Kolonko tak zgrabnie potrafił przedstawić teoretyczny opis takich działań? Może dlatego, że jest ze Śląska. Jak to ładnie opowiada Kolonko, przy wystarczającej ekonomicznej zachęcie Ukraińcy szukaliby z zapałem po strychach najlichszych dowodów swojej polskości. Mój kolega ze szkoły podstawowej w latach osiemdziesiątych wyemigrował do tak zwanego Efu. Zabrał ze sobą zdjęcie swojego ojca w mundurze Wehrmachtu. Ów ojciec nigdy w Wehrmachie nie służył – pożyczył go do zrobienia zdjęcia od swojego kolegi, kiedy ten był na urlopie. Zresztą, połowa mojej szkolnej klasy znalazła się w tym Efie.
Plebiscyt może być jednym z końcowych etapów procesu aneksji jakiegoś terytorium, na koniec spójrzmy więc, jak taka propaganda plebiscytowa uprawiana była kilkadziesiąt lat temu za pomocą znaczków pocztowych.