Dolní Dunajovice, miasteczko na południowych Morawach, blisko granicy austriackiej. Drugie pod względem wielkości miejsce uprawy winorośli w Republice Czeskiej. W przewodniku Richarda Nebeskiego czytam notkę o prawie winnym. Najstarsza zapisana wersja pochodzi z 1281 roku. Historycy twierdzą, że zapisy tego prawa, regulujące szczegółowo zasady zakładania winnic, kwestie produkcji wina, zatrudniania pracowników i stosunki sąsiedzkie w lokalnych wspólnotach, oparte były na wzorach rzymskich i bizantyjskich, przyniesionych tu przez misje Cyryla i Metodego. Wyroki sądów winnych wykonywali początkowo lokalni władcy; od XIV wieku każdy region, a nawet wioska, miały swoich egzekutorów. Apelacje od wyroków samorządowych sądów winnych rozpatrywał sąd w Brnie lub sąd winny Dolnej Austrii w Falkenstein. Lokalne prawo winne zniósł dopiero cesarz Józef II w 1784 roku.
Przypomina mi to piękny rozdział w „Samuelu Zborowskim” Rymkiewicza o prawie bartnym. Osobne prawa dla każdej profesji, każdej lokalnej wspólnoty, albo wyznania. Pomysł jednego uniwersalnego prawa dla wszystkich jest przecież dość świeżej daty i ciągle wystawiany na ataki z różnych, niespodziewanych stron.
2 maja, trzydziestostopniowy upał. Najpierw mozolne pedałowanie pod górę, przez Pernę, przez Pavlovské vrchy, potem zjazd aż do Pavlova, z widokiem po lewej na wzgórza jak przeniesione z Chorwacji, z ruinami zamku, a w dole zapora na Dyji. Polami do Milowic i tu farma słoneczna. O mocy 1,6 MW. Zajmuje powierzchnię 5,7 hektara, czas, w jakim wytworzy energię, jaka została zużyta na jej wyprodukowanie szacuje się na 1-3 lata. 15 600 sztuk ogniw słonecznych. Oglądam mapę nasłonecznienia Republiki Czeskiej. Odcienie niebieskiego, najciemniejsze na północnym zachodzie, przy granicy z Polską i Niemcami, przechodzą w zieleń i żółć ku południowemu wschodowi, w okolicach Milovic zamieniając się w czerwień. Tu jest najcieplej, najsłoneczniej. Wśród wszechobecnych winnic, organicznych fabryk przetwarzających światło na cukier już od tysiąca lat, powstają teraz słoneczne farmy. Ile energii trzeba będzie jeszcze zużyć na to, aby zutylizować słoneczne panele po okresie ich użytkowania? I jaki czas użytkowania jest przewidziany? Tablica ustawiona przed ogrodzeniem farmy nie informuje o tym. W każdym razie winnice tworzą krajobraz, słoneczne farmy skutecznie go niszczą.
Jeszcze Bulhary, kawałek drogi wzdłuż Dyji, postój w lesie nad odnogą rzeki, pod bacznym okiem cierpliwej czapli. Nejdek i wreszcie Lednica, ośrodek największego kompleksu pałacowo-ogrodowy w Europie, dzieła Lichtensteinów. Odnowiony pałac bije w upale takim blaskiem, że trzeba mrużyć oczy. Wielka palmiarnia, licząca czterysta lat. W angielskim ogrodzie, dwa kilometry od zamku, minaret. Popularna przypowieść głosi, że jeden z Lichtensteinów, wielki mecenas sztuki, Alois Josef I, na miejscu gdzie obecnie stoi minaret chciał wybudować kościół, ale spotkało się to ze sprzeciwem jego poddanych. Wzbudziło to gniew Aloisa, i nie oglądając się już na nic postanowił zbudować meczet z minaretem. Ze względu na piaszczysty grunt udało się postawić tylko minaret. Tyle legenda cytowana zresztą przez przewodników. Jednak rozległe przestrzenie parku kryją bardzo rozmaite budowle, odwołujące się stylem do różnych epok i kultur, można więc przypuszczać, że minaret, służący zresztą świetnie jako wieża widokowa, był po prostu jednym z kaprysów bogatych arystokratów.
Budowniczym minaretu był Józef Hardtmuth. Ciekawy człowiek – murarz, który został architektem książąt, wynalazca porcelany wiedeńskiej, sztucznego pumeksu, nowego rodzaju kamionki i nowoczesnego ołówka. Wysokiej jakości grafit do tej pory sprowadzano z Anglii. Hardtmuth wymyślił sposób na wytwarzanie wkładu z proszku grafitowego zmieszanego z gliną, co umożliwiło wykorzystanie grafitu niższej jakości i obniżyło ceny ołówków. Tak jest, to on założył w 1790 roku firmę produkującą ołówki, znaną później pod nazwą Koh-I-Noor, przez jego synów przeniesioną do Czeskich Budziejowic i istniejącą do dzisiaj.
Dalej polami, przez Sedlec, wzdłuż linii kolejowej, południowym skrajem Mikulova, i znów polnymi ścieżkami, aż do Březí. Miejscami do granicy z Austrią kilkaset metrów. Do Wiednia blisko, może 70-80 kilometrów. Powoli zapada zmierzch, pojawiają się jakieś tablice, na które początkowo nie zwracam uwagi. Jednak w końcu, zaintrygowany, zatrzymuję się i od razu wyciągam aparat. Tablice informują o niedawnej historii tej granicy.
Pas graniczny czasowo był głęboki na kilka kilometrów. Wejście do niego wymagało przepustki. Jak informuje jedna z tablic, czechosłowaccy wopiści strzegący granicy stali się jednocześnie oprawcami i ofiarami – w czasie służby sześciuset z nich straciło życie, z czego dwustu popełniło samobójstwo. Na początku lat pięćdziesiątych granicę przegrodzono trzyrzędowym płotem z drutu kolczastego. Środkowy był pod napięciem, aż do roku 1965. Po krótkim otwarciu pod koniec lat sześćdziesiątych starą zaporę zastąpiono nowocześniejszą „ścianą sygnałową”, reagującą na dotyk.
Ostatnia z tablic, przed samym Mikulovem, współsygnowana przez IPN. Lista Polaków, którzy stracili życie zastrzeleni lub porażeni prądem, próbując przedrzeć się do Austrii. „Tadeusz Golec, 18 lat, porażony prądem na zasiekach, 28 sierpnia 1953”. „Helmut Witek, 19 lat, porażony prądem na zasiekach, 20 lipca 1958”.
Na końcu listy Dionizy Bielański, pilot samolotu lotniczego, zestrzelonego przez myśliwiec Czechosłowackich Sił Powietrznych. Czytam historię tego człowieka, historię osaczania i niszczenia jego życia, która doprowadziła go do tej próby ucieczki. Był dobrym pilotem i jego niski, tuż nad zimią przelot nie został zauważony przez radary. Dostrzegł go jednak swym czujnym okiem członek Svazarmu z Żyliny, takiego czechosłowackiego wojskowego ORMO. Vlastimil Navratil, pilot czechosłowacki, który zestrzelił samolot Bielańskiego, dowiedział się od swego przełożonego, że nalegał na to przez gorącą linię sam Jaruzelski. Navratil po tym zdarzeniu odszedł z wojska. Jaruzelski (ani żaden z jego towarzyszy) nic nie pamięta. Z Bielańskiego po śmierci robiono złodzieja, nawet zdjęcie rozbitego samolotu zostało prawdopodobnie sfałszowane, a żona ofiary przyznaje się, że do dziś się boi.
Niebo nad Morawami ciemnieje. Wśród ciemności, pustą szosą, zjazd do Dolních Dunajovic.
W pensjonacie w ostatnim numerze „Uważam Rze” niespodziewanie odkrywam (jeden z tych wielu niepokojących mnie dziwnych zbiegów okoliczności) artykuł o polskim wopiście, starszym sierżancie Janie Kępie, który 13 marca 1951 roku razem z grupą 7 innych osób podjął ucieczkę z Pokrzywnej na Opolszczyźnie, przez Czechy do Austrii. Zgubili się w górach i zostali wyłapani przez specjalnie powołaną grupę pościgową. Kępę skazano na wyrok śmierci i rozstrzelano 28 sierpnia. Ba, o ucieczce tej śpiewa nawet Kuba Sienkiewicz .
Filiżanki w kredensie ustawione w idealnie równych szeregach przypominają, że jesteśmy naprawdę blisko austriackiej granicy.