Zła Nowina. Według Twardocha

Tekst ukazał się w kwartalniku „Fronda Lux”, nr 77.

 

Porzućcie nadzieję

Jest tylko krew i więcej nic
A reszta to jest wielka ściema
Krew – która się na strzępy drze
I wisi w strzępach gdzie nic nie ma [i]

Na początek prawdziwa scenka, ze zmienionymi imionami jej bohaterów. Syn Łucji, Piotrek, ma 22 lata, studiuje i uczy się fotografii. Kiedy usłyszał, że Herta będzie zabijała cielika, uznał to za dobrą okazję do zrobienia reportażu fotograficznego. Herta jest dziarską osiemdziesięciopięciolatką, wdową, i sama prowadzi gospodarstwo. Pewnego ciepłego kwietniowego dnia Piotrek zjawił się u Herty z lustrzanką. Na miejscu był też oczywiście masorz, a także syn Herty (taki typowy z bloku, o dwóch lewych rękach, nieprzywykły do konkretnej roboty, za to przemądrzały). Miał też być pomocnik masorza, ale na nieszczęście rozchorował się i jego rolę musiał przejąć Piotrek. W związku z tym nie zrobił wiele zdjęć, bo ręce miał ciągle umazane krwią, i nie chciał umarasić aparatu.

Herta trzymała cielika w małym chlewiku. Cielik nigdy z niego nie wychodził, znał tylko Hertę, słuchał tylko kobiecego, kojącego głosu Herty. Przemawiała do niego zawsze z czułością i głaskała go. Teraz, po siedmiu miesiącach takiego beztroskiego życia, po raz pierwszy cielik jest wyprowadzany z chlewika. Ma założony na szyję postronek, kludzi go Herta ze swoim przemądrzałym synem i kłócą się ze sobą zawzięcie, bo syn nie robi tego, czego chce od niego matka, a jak robi, to nie tak jak należy. Cielik wychodzi na świat i jest przestraszony. Nie podoba mu się syn Herty, nie podoba mu się masorz, który stoi z siekierą w ręku, nie podoba mu się Piotrek z aparatem fotograficznym. Nie podoba mu się teraz nawet i Herta. Cielik wychodzi z chlewika po raz pierwszy w życiu na świat i musi się nauczyć, w ciągu bardzo krótkiego czasu, bardzo wielu rzeczy na raz. Jak patrzeć w dal (nigdy do tej pory nie patrzył w dal), jak uciekać (nigdy dotąd nie uciekał), jak się bać (do tej pory nie musiał się niczego bać). Musi napatrzeć się na wszystko to, czego do tej pory nie widział, i czego już więcej nie zobaczy – świeżą trawę, drzewa, niebieskie niebo, chmury, na horyzoncie trzy hałdy, jedna obok drugiej. Ma na to kilkadziesiąt sekund. Cielik ucieka, postronek spada na ziemię. Pierwszy raz w życiu biegnie. Piotrek śmieje się, kiedy mi to opowiada, cielik macha niezdarnie tylnymi nogami, które po raz pierwszy biegają. Wpada do gnojoka, i chociaż ogradzający go murek ma ledwie kilkanaście centymetrów wysokości, nie potrafi z niego wyjść. Masorz złorzeczy synowi Herty, że będą teraz musieli wyciągać go z tego gówna, ale cielik w końcu uczy się pokonywać takie przeszkody i gramoli się z gnojoka na plac. Łapią go i prowadzą do masorza. Piotrek odkłada aparat, obejmuje cielika mocno za szyję, masorz pęta sznurem tylne nogi zwierzęcia.

Masorz przymierza się, po czym z całej siły uderza obuchem siekiery w łeb cielika. Głuche tąpnięcie wstrząsa najpierw czaszką cielika, potem rozchodzi się po całym kośćcu cielika, po jego mięśniach i wewnętrznych organach, i przechodzi też w ciało Piotrka. Tak Piotrek słyszy to uderzenie, nie tylko swoimi uszami, całym swoim ciałem. Wydaje się, że na cieliku nie zrobiło to żadnego wrażenia, lekko się chwieje, wierzga nieporadnie. Masorz uderza drugi raz, cielik chwieje się mocniej, po trzecim ciosie pada. Masorz podciąga łeb i podrzyna mu gardło, czekają aż się wykrwawi. A teraz cielik wisi już na żelaznym wieszaku, powieszony za dwie tylne nogi, odarty ze skóry i bez głowy. Masorz proponuje synowi Herty mózg cielika, przydo ci sie, na, ale ten nie chce, niy, na nic mi sie nie przydo. Masorz i Piotrek śmieją się.

Dlaczego pozwalam sobie na przytoczenie tej historyjki? Z kilku powodów. Wymienię dwa. Oto czytam Dracha Szczepana Twardocha, która to powieść zaczyna się od świetnie opisanej sceny świniobicia, w roku 1906. I w czasie, kiedy Dracha czytam, ktoś opowiada mi o pokrewnym zdarzeniu, późniejszym od tego powieściowego o 109 lat. Po raz pierwszy w moim życiu ktoś opowiada mi o tym, jak osobiście uczestniczył w uboju zwierzęcia. Oczywiście nie może to być przypadek, i chociaż myślałem z niechęcią o pisaniu o Drachu, bo spodziewam się, że zakończy to się takim lub innym niepowodzeniem (każde pisanie o Drachu musi zakończyć się takim lub innym niepowodzeniem, a to moje, z pewnych istotnych powodów, w szczególności), to nie mogę zignorować tego przynaglenia.

Po drugie, przytaczam tę scenkę, bo czytelnik Dracha jest w sytuacji całkiem podobnej jak ta, w jakiej znalazł się cielik. Nagle stwierdza, że znalazł się w świecie innym od tego, do którego przywykł. I fizyka, i metafizyka tego świata jest odmienna od codziennej, niemal wszystkiego trzeba uczyć się od początku. Czas nie jest liniowym czasem, popularna historia Śląska, o jakiej mógł dotychczas mieć jakieś pojęcie, jest zupełnie inna od tej jaka wyłania się z powieści, Ślązacy różni od tych, jakich mu się pokazuje, i do jakich go przyzwyczajono pokazując filmy, śląskie biesiady i śląskie rubaszne kabarety. Musi się też nauczyć tę powieść czytać, bo ma przed sobą trzy języki naraz, literacki polski, niemiecki i śląski, zderza się nie tylko z obcością  leksyki, ale i z komplikacją ortograficzną (samo śląskie o jest tu zdobione aż czterema różnymi znakami diakrytycznymi). A przy tym przechodząc ten szybki kurs skazany jest ostatecznie na ten sam los, co występujący w opisanej scence cielik.

 

Drach? Co to jest?

To są chyba jakieś mechanizmy
Coś pojawia się tu – potem znika
Słodki zapach czarnej zgnilizny
Ale gdzie jest głowa mechanika [ii]

W słowniku niemiecko-polskim Jana Chodera i Stefana Kubicy znajdujemy, że słowo der Drache oznaczać może smoka, latawca, albo jędzę. W śląskim oznacza latawca, albo łobuziaka. A czym jest drach w powieści Twardocha?

Jest kilkoma rzeczami na raz. Po pierwsze jest wehikułem narracyjnym, bardzo zręcznie przez autora prowadzonym. Autor kryje się za narratorem, a narrator za drachem. Drach-narrator sam mówi w pewnej chwili wprost, kim jest, objaśnia swoją tożsamość –  jest Żmejem – Welesem, prasłowiańskim chtonicznym bogiem ciemności, pokonanym przez Peruna.

Dla boga wszystkie chwile istnieją jednocześnie, czas nie ma znaczenia. Dla istoty ludzkiej czas jest ważny, bo jest czymś, co powstrzymuje wszystko od zdarzenia się jednocześnie. Dla dracha tak właśnie jest – wszystko zdarza się jednocześnie. W jednym miejscu drogi wiodącej z Gliwic do Rybnika Josef Magnor, główny bohater powieści, jedzie do szpitala psychiatrycznego i jednocześnie w tym samym miejscu (choć słowo „jednocześnie” nie ma tu sensu) 24 lata później wraca do domu w Przyszowicach jadąc na ruskim transporterze. Drach widzi i jedną, i drugą chwilę w taki sposób, że nakładają się na siebie, są tak samo rzeczywiste i wyraźne. Widzi tak wszystkie chwile. Zna przyszłość i przeszłość, niczego nie zapomina. Tak może być postrzegana (za pośrednictwem matematyki) czterowymiarowa czasoprzestrzeń przez fizyka, ale istota ludzka normalnie świata tak nie postrzega, nie jest w stanie tak świata widzieć, dlatego narrator-drach stosuje sprytne sztuczki, by taki ogląd, wszechwiedzący, bezczasowy, jednak zasugerować. Daje to efekt fascynujący, przez takie bezpośrednie splecenie przeszłości z przyszłością, przez wywołanie pozoru teraźniejszości, w której dzieje się wszystko naraz. Dzięki czemu bohaterowie przeszłości przenikają się z tymi współczesnymi (przeszłość jednych i współczesność drugich odsłaniają swoją względność).

Ten szczególny ogląd dracha rzeczywistości przejawia się jednak nie tylko na ten jeden sposób. Oto Josef przystaje przy drodze i obserwuje przejeżdżającego hrabiego von Raczecka: „Szosą Gliwice-Rybnik jedzie jeden samochód, kabriolet marki Alfa-Romeo 20-30 ES Sport. Najpierw resory, na których opiera się przednia oś, nad nimi reflektory, szerokie błotniki nad wąskimi oponami, dalej szara kratka chłodnicy w chromowanej obejmie, dalej ciemnozielona maska nadwozia typu torpedo, pod nią czterolitrowy, rzędowy, czterocylindrowy silnik oddający na tylną oś moc sześćdziesięciu siedmiu koni mechanicznych, dalej skrzynia biegów, nad nią deska rozdzielcza, kierownica i w rękawiczkach z jeleniej skóry dłonie hrabiego Bolka von Raczecka, paznokcie krótkie i wypielęgnowane, na małym palcu lewej dłoni sygnet z herbem Warnia, niżej stopy hrabiego von Raczecka w angielskich bucikach na pedałach przepustnicy i sprzęgła…”.

Oczywiście to nie Josef jest w stanie widzieć w ten sposób hrabiego, on widzi tylko przejeżdżający szybko pojazd, który zaraz znika. Drach widzi scenę (i tak nam ją przedstawia) jak serię stroboskopowych zdjęć, zamrażających osobno każdą kolejną chwilę. Postrzega ją tak, jak bohater Robota Adama Snerga-Wiśniewskiego postrzega postacie w relatywistycznym rtęciowym mieście.

 

Wszystko jest podobne do siebie

Zając jest więc jak człowiek, a człowiek jak zając. Pełna tożsamość, bowiem życie jest tożsame ze sobą i nie ma nic poza nim – poza tą wspólnotą wszystkiego, co żyje. [iii]

Fabularna mechanika jest jednak martwa, jeśli nie tworzy emocji i nie wzmacnia ich. Zarządzanie emocjami odbywa się przy pomocy religii i powieść Twardocha jest (jak każda dobra literatura) powieścią religijną. Drach jest bogiem i co prawda na kartach książki spotykamy tylko jednego jego wyznawcę, na dodatek wyznawcę nie w pełni tego świadomego, ale nieustanna obecność dracha, jego monotonny i hipnotyczny komentarz, zamienia powieść w rodzaj tekstu objawionego. Co nam objawia Twardochowy drach?

Ludzie, zwierzęta i rośliny są tym samym. Ludzie są zjadani przez rośliny, rośliny są zjadane przez zwierzęta, te są zjadane przez inne zwierzęta, inne rośliny i innych ludzi. Wszystko to toczy się w odwiecznym kole krótkotrwałych i nieistotnych istnień. Poza tym, że jest postrzegane przez dracha i jest drachem, nic nie ma żadnego znaczenia. Poza drachem istnieją inni bogowie. Jestem dzieckiem słońca, którego ciałem palicie w piecach, powiada drach opisując pracę górników. Jednak dla nas ci inni bogowie nie mają znaczenia, świat ludzki, zwierzęcy, roślinny, świat ziemski objęty jest obecnością dracha, wychodzimy z jego łona i powracamy do niego, przestając istnieć, ale nie przestając znaczyć, bo nie znaczymy zupełnie nic nawet już wcześniej.

Tak przynajmniej przedstawia nam to owa Twardochowa wersja Żmeja.

Czy wobec tego dotyczą nas jakieś powinności? Jak najbardziej, choć ten pogański bóg nie wymienia ich wprost, a tylko je sugeruje. Drach z aprobatą patrzy na tych, którzy już za życia (którzy jeszcze żyjąc) podobni są do niego. Których działanie wynika nie z refleksji i sztucznego wyrozumowania (jakichś moralnych zobowiązań), ale z głębi ich istoty, z odruchowego ulegania impulsom. Kiedy Josef Magnor spotyka na odpuście swoje przeznaczenie, Caroline Ebersbach, drach przywołuje tajemnicze słowa: <<„Bacz na spełnienie czynów, nigdy na ich owoce; nie działaj dla owoców, które czyny przynoszą, ale nie staraj się unikać czynów” – słyszę, jak mówi ktoś inny do kogoś podobnego do Josefa Magnora. A na to żołnierz, który nie chce walczyć, odpowiada, pytając: „Jakież są, o długowłosy książę, oznaki człowieka mocnego w mądrości i mocnego w rozmyślaniu? Jak może on być nieruchomym w myślach, kiedy mówi, kiedy odpoczywa, kiedy działa?”>>

Odpowiedź nie jest już przez dracha przytoczona, ale łatwo ją znaleźć, bo to przecież cytat z Bhagawadgity; oto jej dalszy  fragment:

„55. Synu Prithy, kiedy człowiek wyrzeka się wszystkich pożądań, które przenikają serca; kiedy jest szczęśliwy sam na sam ze sobą, wtedy nazywa się mocnym w mądrości.
56. Kiedy jest niezachwiany w przeciwnościach losu, wolny od radości w powodzeniach, kiedy wygnał z siebie miłość, bojaźń, gniew, wtedy nazywa się samotnikiem, mocnym w mądrości.
57. Jeżeli w żadnej mierze nie wzrusza go dobro ani zło, jeżeli się nie raduje i nie trapi, mądrość w nim jest umocniona.”

Takim właśnie próbuje się przedstawić nam drach, nie wzrusza go dobro ani zło. Patrzy miriadami oczu na wszystko z zupełną obojętnością. Taką postawę polecałby, domyślamy się, swoim świadomym i nieświadomym wyznawcom.

Dla dracha, dla Żmeja-Welesa, Josef Magnor jest człowiekiem w największym stopniu wtedy, gdy na zachodnim froncie I wojny światowej tonie razem ze zjadającymi go wszami w błocie zmieszanym z ludzkim nawozem. Drach jest wszechwiedzący i wszystko pamiętający, ale najchętniej dzieli się z nami wiedzą o ilości zabitych ludzi, szczurów i myszy, szczegółami działania broni (to ostatnie łatwo zrozumieć, kiedy pamięta się o zamiłowaniu Szczepana Twardocha do broni), opisami mordu, śmierci i rozkładu. Ludzie są dla dracha dziećmi ciemności, jego dziećmi, i oczekuje, że znikną i powrócą w ciemne drachowe łono. Na wielokrotnie zadane pytanie o to, czy po człowieku pozostaje coś, co warte jest zachowania, pada wielokrotnie i mocno udzielona odpowiedź – nie. I nie ma już Caroliny Ebersbach, ani jej ojca Reinholda Ebersbacha, ani jej matki Dolores Ebersbach. „Co się z wami dzieje, kiedy was nie ma? Kiedy znikacie, co się z wami dzieje? Ja jestem. Ja jestem, a wy stajecie się mną. I nie tylko wasze ciała wracają do mojego ciała. Coś jeszcze wraca, kiedy znikacie. […] życie warte jest dokładnie tyle samo, ile warte jest życie kogokolwiek innego, również wasze życie – czyli nic. Nic nie znaczy i nic nie jest warte.”

Co to jest, to „coś jeszcze”, które wraca, kiedy znikamy? Możemy się domyślać, że to dusza. I skoro wraca w ciemność, skoro staje się drachem, to przestaje istnieć.

Zapatrzenie w ciemność, utonięcie w ciemności jeszcze za życia, najlepiej w powieści symbolizuje sam Josef Magnor, który pokochał ciemność. Als ich in die Zeche herunterstieg, sah ich, wie dunkel es dort ist und habe diese Dunkelheit liebgewonnen, pisze na prośbę lekarza badającego jego przypadek. Słynne zdanie z Ewangelii św. Jana, „Światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnęła” (J 1, 4–5), zacytowane w Drachu ulega znamiennemu zniekształceniu: „Światłość w ciemności świeci i ciemność je ogarnia”.

W rytmie tej ciemnej prozy brzmią echa zdań Rymkiewicza, jednak gdy w przypadku tego ostatniego za maską ciemności tkwi niepokojąca tajemnica, to bóg-drach objawia nam się, by oznajmić, że żadnej tajemnicy nie ma i nic nie ma żadnego znaczenia, a to co nas czeka, to połączenie się z ciemnością.

 

Ślązacy, zapomniane białe plemię

Siwe kruki jastrzębie lecą do ołtarzy
Każdemu jest otwarte kto się wejść odważy
Zgnilizno – to nie koniec jest twojej przemiany
Padlinie martwym krukom chleb będzie rozdany [iv]

Mamy więc wyrafinowany narracyjny wehikuł i pogańską religię, jaką Szczepan Twardoch odtworzył w Drachu. Jednak głównym budulcem, nośnikiem emocji i opowieści, są historie śląskich rodzin, rozgrywające się na obszarze pomiędzy Gliwicami a Rybnikiem. W kalejdoskopowej układance rozpiętej od początku dwudziestego wieku aż po czasy współczesne przewijają się losy śląskie, charakterystyczne i mniej znane (jak historia wioski Szywałd). Wyłania się z tego obraz osobnego i osobliwego plemienia, wciśniętego pomiędzy większe narody Niemców, Polaków i Czechów. To plemię od wieków kształtowane jest przez pracę pod ziemią, ma wrodzone wyczucie mechaniki, i w przeciwieństwie do plemion rolniczych, lubi kąty proste i kształty geometryczne. Przez ten rodzaj swojej pracy – w ciemnościach, w trzewiach dracha, przyciąga w sposób naturalny jego szczególną uwagę (I odwrotnie, to drach z tego samego powodu jest w szczególny sposób predystynowany do tego, by podjąć opowieść o Ślązakach).

Twardoch (ukryty za narratorem, który jest ukryty za drachem) wylicza jedną po drugiej cechy charakterystyczne tego ludu. Josef Magnor powracający z wojny witany jest bez wylewności, idzie zaraz pomóc ojcu robić przy chałupie; matka pozwala mu przedtem pojeść sobie zupy. W innej, ważnej scenie, kiedy na plac przed jego domem wpadają uzbrojeni intruzi i przerywają mu posiłek, rozwścieczony Josef chwyta bez zastanowienia swoje Parabellum (null-acht) i przegania napastników otwierając ogień, zanim ci zdążą zgłosić swoje pretensje. Wojciech Czoik, śląski powstaniec, starszy przodownik Straży Granicznej, podczas pobytu z rodziną nad morzem zwiedza Zopott. Tam młody polski paniczyk zwraca mu uwagę, by nie przynosił Polsce przed Niemcami wstydu posługując się „śmiesznym narzeczem”. Czoik tłucze go za to laską do krwi. Z pewnością, tak samo jak Kazimierz Kutz, Twardoch nie lubi śląskiej ustępliwości i skłonności do podporządkowania się, i kiedy ma okazję, daje temu stereotypowi prztyczka w nos. Przywiązanie Ślązaka do swojej małej ojczyzny upodabnia go do tych miejscowych saren, których nieistotne losy śledzimy. Rudle saren są terytorialne, powiada drach. Dokładnie tak jak Ślązacy. Nawet współczesny nam prawnuk Josefa, Nikodem, już w Katowicach czuje się nieswojo, to już za daleko od rodzinnych Pilchowic. To nie jego terytorium. Śląskie kobiety zaciskają zęby i znoszą ciosy losu w milczeniu. Nieszczęsna żona Josefa, Valeska, straciwszy męża, nie dopytuje się nazbyt dociekliwie, jaka jest tego przyczyna. Dobrze pojmując, że nie przyniosłoby to niczego dobrego, bierze się w garść i skupia na przetrwaniu swojej rodziny.

Gdyby jednak Twardoch protestował, że jego powieść nie jest sagą śląską (że nie jest nią w pierwszym, ani nawet drugim rzędzie) to miałby rację. Drach to przede wszystkim równoległe historie Josefa Magnora i jego prawnuka Nikodema Gemandera. Nie wiedząc wiele o tym swoim przodku Nikodem powtarza ten sam rytuał, ten sam samobójczy taniec z dziewczyną, która jest daleką krewną Caroline Ebersbach, kochanki Josefa. Josef całym sobą poddaje się przeznaczeniu i zostaje za to przez dracha odpowiednio nagrodzony; jego prawnuk próbuje wycofać się z gry, wymknąć się (tak naprawdę to on się wymyka, stara się wymknąć, nie owa dziewczyna), za co spotyka go kara nie różniąca się niczym od nagrody, którą wcześniej otrzymał Josef.

Nikodem odcięty jest od rodowej pamięci, tak jak większość z nas. Ci, którzy przeżyli, bali się mówić, albo mówić nie chcieli, szczególnie przy dzieciach. Pamiętam wujków i ciotki, którzy w obecności dzieci przechodzili na niemiecki, niezrozumiały dla najmłodszego pokolenia. Ci wujkowie przetrzebieni, niekompletni, po obozach koncentracyjnych, łagrach i kampaniach Wehrmachtu na wschodzie i zachodzie, ciotki co druga wdowa. Tak język stawał się nieprzejrzystą zasłoną oddzielającą nas od przeszłości. Tę amputowaną przez strach i biologię, zamilczaną pamięć, próbuje wskrzeszać Twardoch, posługując się drachem i przemawiając trzema językami na raz. Udaje mu się to całkiem nieźle. Szczególny rezonans budzić to musi u Szczepanowych ziomków. Czytam w Drachu o Wojciechu Czoiku, zmarłym z wyczerpania w kamieniołomie w Mauthausen, i natykam się na taki fragment: „[…] marka Mauthausen w tej branży zalicza się do najlepszych. Mauthausen-Gusen to bentley wśród obozów koncentracyjnych.” To prawda. W dekrecie z 1 stycznia 1941 roku obozy koncentracyjne podzielono na trzy kategorie, w zależności od zdolności więźniów do naprawy przez reedukację i ich przydatności dla Rzeszy. Skierowanie do najcięższej kategorii oznaczało w praktyce wyrok śmierci. Należał do tej kategorii tylko jeden obóz, KL Mauthausen-Gusen. Znalazł się w nim także mój pradziadek, powstaniec śląski. Po latach, przypadkiem, moja mama dowiedziała się, w jaki sposób zginął.

Dracha poleciłem także Łucji. Przeczytała go z prawdziwą emocją, ukończyła późną nocą, a kiedy wczesnym rankiem następnego dnia, w niedzielę, poszła na mszę, w pomieszaniu zaczęła modlić się za Valeskę. Oprzytomniawszy przerwała modlitwę, bo przecież postaciom literackim nie należy się modlitwa. Ale może żadna modlitwa nie jest nadaremna, może każda trafia tam, gdzie trzeba. Valeska to popularne niegdyś śląskie imię. Przypomniałem sobie o innym znanym śląskim pisarzu, Horście Bienku, Gliwiczaninie, autorze śląskich powieści i wspomnień, niemal sąsiedzie Szczepana Twardocha. Jest styczeń 1945 roku, wstrząśnięty Bienek jako 15-letni chłopiec ogląda na Kronprinzenstrasse przemarsz więźniów w pasiakach. Potem zbiera porozrzucane po ulicach niemieckie książki, widzi biegające głodne małpki i martwe papugi z rozbitej gliwickiej palmiarni. Potem przychodzą Rosjanie, ale Bienek przeżywa ich przyjście i wkrótce wyjeżdża do Niemiec. Gliwice odwiedza ponownie dopiero w 1987 roku i jest rozczarowany i przerażony. Nic się nie zmieniło, jest to dla niego, jak pisze, straszniejsze niż gwałtowne przemiany zachodnich miast. W 2014 roku Twardoch pisze Dracha. Siedemdziesiąt dwa lata wcześniej, w roku 1942, w czasie kiedy Horst Bienek przebywa po wypadku w szpitalu, umiera jego matka, o pięknym imieniu Valeska, którą pisarz wspominał zawsze z czułością. Ale być może nie ma to żadnego znaczenia.

Herta odwiedziła Łucję i bardzo chwaliła Piotrka, taki robotny chłopiec, pomógł przy cieliku. A flaczki z cielika były przepyszne, bardzo jej smakowały.

 

[i] Ostatnia piosenka nihilisty, Jarosław Marek Rymkiewicz
[ii] Jaśminy, Jarosław Marek Rymkiewicz
[iii] Kinderszenen, Jarosław Marek Rymkiewicz
[iv] Powtórne przyjście, Jarosław Marek Rymkiewicz

11 komentarzy do “Zła Nowina. Według Twardocha”

  1. Nie można odmówić J.Cyranowi ogromnego wysiłku i umiejętności opisywani w tym przypadku dzieła literackiego ale czy tego rodzaju zabieg ma istotnie sens i czy prowadzi do głębszego poznania dzieła ? W opisie m.zd. brakuje najistotniejszej cechy maniery pisarskiej Autora dzieła a mianowicie HUMORU ale także nostalgii, romantyzmu i last but not least niebywałgo wysmakowania w opisach materii (architektury, mody, urody etc.). Jeśli tych elementów sztuki pisarskiej Autora w Drach’u się nie dostrzega wszelkie opisy w formie rozbudowanych brykow akademickich tracą wartość. Szczepan Twardoch w DRACH jest objawieniem literackim mimo istnienia obecnie wielu innych utalentowanych twórców i wróżę Mu literackiego Nobla w niedalekiej przyszłości za to Dzieło.

  2. Cieszę się, że jest Pan miłośnikiem „Dracha”. Szczepanowi Twardochowi Nobla życzę z całego serca, z wróżbami wszelakimi się wstrzymam.

  3. Zgoda jeśli chodzi o wróżby; jestem także zdania iż Szczepan Twardoch nie napisze już większego dzieła i tak to bywa z prozaikami, iż z reguły pozostają historycznie w recepcji
    ze swoją najdoskonalszą pozycją. En passant uwaga wobec Autora, podejrzewam – to nie zarzut jedynie podziw nad umiejętnością percepcji – iż erudycję w profesjonalnych opisach architektury zawdzięcza swojej Żonie architektce z zawodu. „Drach” jest muzycznie jak symfonia dająca wszelkie odcienia uczuć z tym, iż w moim odbiorze poza fascynacjami opisów drastycznych równo zachwycony byłem wspaniałym poczuciem humoru Autora wbijającego mnie w salwy śmiechu. Przy okazji proszę o wybaczenie, pierwszy wpis pisałem w pośpiechu w tablecie niezbyt starannie, nie chcąc w najmniejszym stopniu pomniejszać Pana wspaniałego szkicu o nienagannej stylistyce i języku – gratuluję warsztatu pisarskiego !

  4. Dziękuję. Poczucie humoru jest sprawą tak delikatną i subiektywną, że nie ośmielę się zapytać, co w „Drachu” najbardziej Pana rozbawiło. Szczepan Twardoch jest człowiekiem młodym i o błyskotliwym talencie, może nas jeszcze wielokrotnie zaskoczyć.

  5. „Musi się też nauczyć tę powieść czytać, bo ma przed sobą trzy języki naraz, literacki polski, niemiecki i śląski”

    śląski (specjalnie z małej litery, choć to początek zdania), to nie język; bardzo proszę nie szerzyć w swojej publicystyce szkodliwych bzdur i nieprawd.

  6. Skoro śląski to nie język, to kładąc tę małą literę na początku zdania wobec czego wyraża Pan swoje złe uczucia? Jeśli nie wobec języka śląskiego (no bo go nie ma, jak Pan twierdzi), to wobec czego?

  7. nie żywię żadnych „złych” uczuć; jestem jednak świadom faktu, że dziś – w strasznej, napiętej erze, gdy rozbudzona śląskość unosi łeb, gotowa kąsać, gryźć i opluwać kraj oraz naród, który ją własną piersią wykarmił, a którego się tak gorliwie zaparła – musimy szczególną uwagę przywiązywać nie tylko do wyrażanych opinii, ale i do języka, jakim zabieramy głos w tym dyskursie.

    Nie należy chimery dokarmiać! Dość już, że cała polska kultura kręci się wokół niej nieprzerwanie, tyle lat. Gdzie wejdę do Empiku, biblioteki, wezmę książkę lub czasopismo – ostatnio nawet w poczekalni u dentysty; albo włączę sobie film na TVP Kultura, tam z tego wiru bryzga na mnie przesolona wodzionka, bucha pył węglowy, gorący; pokrzykują sztygarzy, dzwonią wyciągi szybowe, migają przed oczami jakieś dziwne diakrytyki, co to niby mają udawać język – że normalnie horrorszoł.

    Dlatego sprzedałem telewizor i nie czytam już książek; zamiast tego oglądam memy, ale tu też nigdy nie wiadomo. A w internecie bardzo się pilnuję.

  8. Tak właśnie myślałem.
    Bardzo dobrze Pan zrobił, sprzedając telewizor. Empiku też nie polecam. Książki niech Pan jednak czyta, to poszerza horyzonty.

  9. dziękuje, ale już horyzontów nie muszę, bo ja jestem psionikiem i pierwszym psotmodernistą. Mam takie niezwykłe oko, które paczy przez czas i przestrzeń; no, zwłaszcza jak opiję się modnego dzisiaj koktajlu, złożonego ze smacznego wina „Dzban Wiśniowy” i taniego erzacu coca-coli, wymieszanych w proporcji 2:1 – oczywiście z przewagą tego pierwszego – a potem leżę na tapczanie, „dryfując w snach o innych żywotach i wspanialszych czasach”.

  10. A to przepraszam, rzeczywiście, w takim przypadku niczego więcej nie trzeba. Wszystko jasne. Nie zachęcam też do kolejnych komentarzy.

  11. W PONIŻSZYM ESEJU PODEJMUJĘ PRÓBĘ PRZEDSTAWIENIA MOŻLIWEJ – UNIFIKUJĄCEJ W SENSIE KULTUROWYM – ROLI „DRACHA” SZ. TWARDOCHA; VOILA:

    „Czy z przesłania dzieła Szczepana Twardocha „Drach” może wynikać pewna spójność i wspólny rys losów Górnoślązaków i Pałuczan?”

    Wywodząc się z Górnego Śląska (Katowic), w których przyszło mi spędzić ponad trzydzieści lat życia, wyrobiłem sobie naturalną legitymację do dyskutowania spraw śląskich zarówno w szerszym, jak i węższym kontekście.

    Mieszkając już od ponad dwudziestu lat w bliskim etnicznie i kulturowo, poprzez etos pracy, Śląskowi, regionie Pałuk, rozlokowanym mniej więcej pomiędzy Gnieznem a Bydgoszczą, w sposób oczywisty ciekawią mnie sprawy dające się porównać, a stanowiące o określonej spójności obu grup etnicznych: Górnoślązaków i Pałuczan.

    Wielowątkowe przesłanie książki Szczepana Twardocha pt. „Drach” powinno mieć szansę zatoczenia szerszego, niż ten śląski kręgu, co łączy się z zamiarem autora tej wypowiedzi, aby zachęcić również nie-śląskiego czytelnika do wniknięcia w istotę oraz przesłanie tego dzieła.

    W miejscowości Pilchowice na Górnym Śląsku, gdzieś pomiędzy Gliwicami a Rybnikiem, pojawił się całkiem niedawno ów duży talent literacki – Szczepan Twardoch. Jest z wykształcenia socjologiem, studiował też filozofię, oba kierunki na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Choć do czterdziestki brakuje mu jeszcze kilku lat, to jednak jest to już autor uznany i wyróżniony wieloma nagrodami, m.in. za powieść literacką „Morfina” otrzymał on Paszport Polityki w roku 2012; jest też laureatem prestiżowej literackiej nagrody Nike.

    Pochodzi z rodziny o rdzennie śląskim rodowodzie i jest zdeklarowanym orędownikiem uznania w naszym państwie zarówno języka śląskiego, jak i przede wszystkim wyraźnej odrębności (kulturowo-etnicznej) narodu śląskiego. Dawał on temu wielokrotnie wyraz w swojej dezaprobacie dla decyzji z lipca 2013 r. Sądu Najwyższego o zaniechaniu uznania owej narodowej odrębności.

    Pięć lat temu w artykule, w tygodniku „Pałuki” (nr 944, 11/2010; http://palukitv.pl/teksty/komentarze/9689-gwara-czyni-cuda.html) pt. Gwara czyni cuda pisałem o podobieństwach i różnicach pomiędzy gwarami śląską i pałucką, tą z okolic Wągrowca bądź z okolic Janowca, Żnina (gdzie mieszkam), Wenecji lub Gąsawy, w woj. kujawsko-pomorskim. Uczyniłem to posługując się m. in. słownikiem Mirosława Kaźmiyrza Binkowskiego „Mój słownik gwary pałuckiej”.

    Wspomniałem tam o znanym – ze względu na wspólnotę zaboru pruskiego dla obu gwar – podłożu niemieckojęzycznym, prowadzącym do używania w obu gwarach takich słów, jak np. badejki (po pałucku), tzn. kąpielówki – po śląsku badki, lub też innych, jak tak samo brzmiące w obu gwarach słowo: ancug, tzn. garnitur.

    Ostatnia książka Szczepana Twardocha nosi tytuł „Drach”. Jest to dość rozciągłe dzieło epickie (400 stron) wydane przez prestiżowe Wydawnictwo Literackie w 2014 r. Jego fabuła opiera się w całości na wielowątkowych losach rodzin i małych społeczności z okolic Gliwic i Rybnika, a także i może przede wszystkim, wybranych postaci – Górnoślązaków, pochodzących z rejonu pochodzenia i zamieszkania autora; również niektóre zwierzęta, jak choćby sarny, dopełniają listę bohaterów owej śląskiej sagi rodów Magnorów, Czoików, Gemanderów (nazwiska pojawiające się w „Drachu) i innych.

    Czas akcji obejmuje głównie lata pierwszej wojny światowej, okresu międzywojnia oraz drugiej wojny światowej wraz z okresem powojennym, z akcentem położonym na wczesne, bardzo trudne lata powojenne, z interesującym przeskokiem do współczesności. Samo słowo tytułowe – drach – oznacza w gwarze śląskiej latawiec; często jednak oznacza także nicponia, takiego pałuckiego ‘nicpoty’, drobnego rozrabiakę. W kontekście tej powieści oznacza jednak ziemię bądź obszar tamtego gliwickiego i rybnickiego rejonu Górnego Śląska, niemego – ale bardzo dokładnie znającego absolutnie wszystkie wydarzenia i zdarzenia – świadka losów tamtejszych Górnoślązaków, którzy stanowili kolorową mieszankę etniczną trzech narodowości: polskiej, niemieckiej oraz (jeśli uznać …) śląskiej, z czeskim sąsiedztwem od południa – to czyni pewną różnicę w stosunku do bardziej homogenicznego rejonu Pałuk.

    Ta, głównie trójnarodowa, kulturowa wielość, rodzi sporo bardzo ciekawych sytuacji na przysłowiowym gorącym styku tych trzech kultur. Z jednej strony prawie zawsze przedsiębiorczy, ale nieco wyobcowany w realiach Śląska Polak, bywa, że walczący o przyłączenie tego regionu do macierzy, a z drugiej technicznie sprawny, na ogół zamożny, wyposażony w dobra kulturalne, i całkiem racjonalnie administrujący tym obszarem Niemiec. Pomiędzy nimi buduje zaś swoją rzeczywistość Ślązak – ofiarny, równie jak Niemiec sprawny technicznie, pracowity, nieco mniej otwarty na kontakt z otoczeniem i nieufny, a pozostający wiernym swoim tradycjom i lokalnym obyczajom, co ma prawdopodobnie miejsce po dzień dzisiejszy.

    Dzieło czyta się tak, jak „niespieszną relację na gorąco”, ze środka wydarzeń, czuje się autentyczność narracji Twardocha, choć jest to okupione wysoką ceną, bo książka zawiera wiele dialogów pisanych zarówno po śląsku (ślonsku!), jak i po niemiecku, przy czym autor nie zaopatruje czytelnika w wierne tłumaczenia tych wszystkich licznych wypowiedzi i opisów lub przypowiastek, serwowanych przez głównych bohaterów dzieła.

    Warto jednak zadać sobie trud przebrnięcia przez to wszystko, aby wchłonąć ten cały klimat i swoisty koloryt śląskości oraz oddać się głębokiej zadumie nad tragicznymi w przeważającej mierze losami Górnoślązaków, którzy w większym znacznie – choćby poprzez swoją liczebność – stopniu, niż wymienieni już Pałuczanie, doświadczyli dramatycznego losu służenia dwom przysłowiowym panom, bo jedni polskiemu, a drudzy – wcale nierzadko – niemieckiemu. Wydaje się jednak istotnym, iż w stosunku do Pałuk pewną różnicę robiło tu jednak sąsiedztwo Czechów i wpływ jakże różniącej się od polskiej tzw. umiarkowanej i skoncentrowanej na celebrowaniu uroków codzienności czeskiej mentalności.

    O tego typu przypadkach swoistego służenia niejednemu panu decydował częstokroć „krzywy uśmiech” polityków, co miało np. miejsce po Traktacie Wersalskim; wówczas jeden członek rodziny szedł do wojska niemieckiego, a drugi – polskiego. Podobna sytuacja miała przecież miejsce w Wielkopolsce, a Pałuki, historycznie rzecz biorąc, są jej częścią.

    Specyficznie, los wybitnego Kcynianina, praojca światowej mikroelektroniki i najwyższej jakości technologii współczesnej, profesora Jana Czochralskiego, twórcy metody wyznaczania szybkości krystalizacji z roztopu, powszechnie używanej obecnie w zaawansowanej technologii (zasłużonego także jako mecenas sztuki oraz m.in. sponsor wykopalisk archeologicznych w Biskupinie), stanowi dobry przykład rozdarcia jednostki wobec dylematu wykonywania swojego zawodu w obliczu konfliktu Polski i Niemiec z okresu drugiej wojny światowej; zob. „Pałuki” nr 648 (29/2004); http://palukitv.pl/teksty/ludzie-paluk-i-zm/20090-wprowadzenie-od-krysztalu-metalicznego-i-krzemowego-do-bialkowego.html.

    Reasumując, dlaczego na dobry start w Nowym Roku polecałbym tę książkę autorstwa Twardocha wrażliwym pałuckim (kujawsko-pomorskim czy też wielkopolskim), a także – w równym stopniu – śląskim czytelnikom? Może z tego powodu, iż znaleźć w niej mogą losy historycznie podobne do tych, które były udziałem ich rodzin, wziąwszy pod uwagę zawieruchy wojenne i okres międzywojenny oraz uczestnictwo w powstaniach – trzech śląskich (1919-1921), a na Pałukach – wielkopolskim (1920).

    Może również, a i z pewnością dlatego, że etos ciężkiej i solidnej pracy znany jest dobrze obu społecznościom, tak samo jak dwa wielkie życiowe żywioły, przenikające dzieło Twardocha: miłość i nienawiść, oba jak woda i ogień obecne w tamtym drachu od pokoleń … Magnorów, Czoików i Gemanderów, a także innych licznych śląskich oraz, z cała pewnością, nie-śląskich rodzin z obszaru wpływu powstania wielkopolskiego.
    Polecam może i wreszcie dlatego, aby zrozumieć postawy członków własnych rodzin, te przejawiane całkiem współcześnie, bo przecież utwór Twardocha na czasach współczesnych się kończy, wskazując na postawy abnegacji i poluzowania zespołu wartości, jakże nieobce (a i wygodne) młodszym pokoleniom. Nietrudno byłoby współcześnie, zarówno na Górnym Śląsku, jak i na Pałukach oraz poza nimi również, znaleźć ich (wzajemne) odpowiedniki – przekonajcie się sami czytając to znakomite dzieło ambitnego śląskiego literata.

    Adam J. Gadomski /Bydgoszcz-Żnin, 16.01.2016/

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *