Czechomor to nazwa folkowego zespołu muzycznego powstałego w 1988 roku w Pradze. Zespół nazywał się wtedy Wolne Czesko-Morawskie Towarzystwo Muzyczne (Českomoravská Nezávislá Hudební Společnost). Później nazwa uległa skróceniu i kiedy ją zobaczyłem w czołówce filmu nazywającego się Rok diabła, to zaraz wydało mi się, że oznacza coś mrocznego, coś upiornego, a co najmniej metaforycznie trującego.
Rok diabła to film Petra Zelenki, tego samego, co nakręcił Braci Karamazow w scenerii hutniczej. Jest konstrukcyjnie podobny do tego ostatniego, bo to też oszukiwany dokument. Muzycy z Czechomora i inni grają siebie, ale nieco odmienionych, jakby ze świata trochę odkształconego tak, aby nabył cech metafizycznych. Karel Plíhal, poeta i gitarzysta z Przerowa na Morawach gra siebie i anioła stróża. Jaz Coleman, syn Anglika i Hinduski pochodzenia bengalskiego, rozszczepiony między wieloma kulturami, bo to studiował w Anglii, Mińsku, Lipsku, ale i w Konserwatorium Kairskim, wielbiciel muzyki czeskiej i kultury maoryskiej, lider zespołu Killing Joke cierpiący z powodu powichrowanej psychiki, gra kogoś, kto może się kojarzyć z diabłem, no i siebie. Do Czech przyjeżdża reżyser z Holandii, Jan Prent, wyleczony z alkoholizmu przez AA, gdzie, jak powiada, otrzymał łaskę wiary. Słyszy, że w Czechach radzą sobie dobrze z tym nałogiem i chce to zobaczyć i sfilmować. Jednak główny bohater filmu to Jaromír Nohavica. Kiedy jedziesz na południe, to w końcu przekraczasz Odrę dzielącą Śląsk i nagle okazuje się, że mieszkają tam ludzie, którzy niby mówią bardzo podobnie jak Polacy, ale nie można ich zrozumieć. Oczywiście jest to dużo bardziej skomplikowane, bo na przykład Ślązacy z obu stron granicy rozumieją się czasem łatwiej. W każdym razie jeszcze kawałek dalej znów pojawia się wielki przemysł i jesteś w Ostrawie, gdzie mieszka Nohavica, który, taka zagadka, świetnie mówi po polsku, chociaż się nie uczył (Ostatnio na koncercie w Opolu apelował do władz polskich, aby wreszcie dokończyły budowę mostu na autostradzie A1, a wtedy będzie mógł szybciej przyjechać tam na koncert). Nohavica gra jak najbardziej samego siebie. Jest alkoholikiem, ale udaje mu się wyjść z nałogu i teraz sam pomaga innym.
Film powstał w roku 2002, a w roku 2006 odkryto dokumenty świadczące o tym, że Nohavica od 1986 roku był źródłem czechosłowackiej służby bezpieczeństwa (Státní bezpečnost, wdzięczna nazwa) o kryptonimie Mirek. Może szkoda, że tak późno wiedza ta ujrzała światło dzienne. Snujące się po obrazie, mimo bezliku rozładowujących atmosferę przezabawnych i absurdalnych scenek wymyślonych przez Zelenkę, duszące fluidy, zyskałyby może w Roku diabła na konkretności.
Plíhal cierpi na obsesyjny lęk (na przykład boi się wyjść z samochodu i nie towarzyszy Nohavicy na koncertach) i w końcu przestaje mówić. Kiedy po długim czasie przerywa milczenie, prosi przyjaciela, by zaczął występować z Czechomorem. Tymczasem członkowie tego zespołu przeżywają własne dziwne przygody. Jeden z nich zatrudniony jest w hotelu, gdzie przygrywa na skrzypcach ludziom jadącym windą (bo hotel oszczędza na elevator music i nie chce płacić tantiem za odgrywanie takiej muzyki). Spotyka go tam Coleman i zachwycony jego grą proponuje współpracę. Ostatecznie Czechomor decyduje się na Nohavicę i razem odnoszą wielkie sukcesy. Płacą za to jednak walutą o niepokojąco płynnej wartości. Jeden z muzyków Czechomora w trakcie koncertów zaczyna widzieć zjawy, duchy zmarłych. Sam upodabnia się coraz bardziej, fizycznie, do Nohavicy, którym jest zafascynowany. Zespół przyjmuje z kolei propozycję Colemana, a ten, wrzeszcząc i błyskając swoimi niepokojącymi bengalskimi oczami zawozi Czechomor na pustynię, to jest jakiś spustoszony industrialnie teren, wyglądający na odkrywkową kopalnię. Jest to swoisty wyjazd integracyjny, z okultystycznym obrzędem i narkotykami. Przynosi to nadspodziewane efekty, Czechomor koncertuje z wielkim powodzeniem z orkiestrą symfoniczną dyrygowaną przez Colemana-czarnoksiężnika.
Plíhal na koniec zamienia się w ognisty obłoczek i znika, podobnie jak kilka wspomnianych na początku filmu person. Czechomor zawiera pięcioletni kontrakt na nagranie trzech płyt z Colemanem, a wygląda to jak podpisywanie cyrografu. Jeden z muzyków przyznaje, że zazdrości Plíhalowi sposobu, w jaki udało mu się odejść. Nohavica gada o Plíhalu, że nie wie, czy to był anioł, w każdym razie będzie mu go brakowało. Kamera leci nad kopalnią odkrywkową, słuchamy folkowej muzyki Czechomora.
W trasie, Nohavica w pewnym momencie jest o krok od tego, by zacząć znów pić. Ukradkiem kupuje na stacji benzynowej flaszkę i chowa do gazety. Przypuszcza, że Jan nie potrafi zrozumieć, jak bez wiary w Boga może zachować abstynencję, i żartuje, że gdyby jednak zaczął znów chlać, to przynajmniej jednemu człowiekowi zrobiłby przyjemność.
W jednej ze scen Holender wchodzi do zrujnowanego, opustoszałego kościoła i modli się: „Boże, nie rozumiem tego świata wokół mnie. Podobno ludzie mają w sobie melodie, ale ja ich nie słyszę. Spraw, niech mi się poprawi słuch, bym potrafił je usłyszeć. Nie słyszę Cię, Boże. Ta ziemia jest tak strasznie cicha.” Z tej strasznej ciszy Jan znów wpada w ciąg i ląduje wśród czeskich alkoholików, których przyjechał oglądać. Nohavica, wcześniej, dywaguje o zabłąkaniu Prenta i swojej twórczości – jakie te pieśni marne, mogą ofiarować ci jakąś nadzieję, ale nie dają rozgrzeszenia.
To ciekawe, że w jednej z ostatnich scen zniknięcie w ogniu, spłonięcie Plíhala, wspominane jest z taką tęsknotą, niemal zazdrością. Jak wiemy prawdziwe samospalenie, jak to Ryszarda Siwca czy Jana Palacha, wcale nie jest tak estetyczne. Fałszywy anioł znika w obłoku iskier, rzeczywisty ateista Nohavica przyznaje się do niepewności, kim jego przyjaciel był. Nawrócony alkoholik przez milczenie Boga popada na powrót w nałóg. Diabeł pozostaje na scenie, chwali się znajomością ludzkiej natury i patrzy z optymizmem w przyszłość.