W zbiorze opowiadań Raya Bradbury’ego z 1966 roku, „K jak kosmos”, znajduje się opowiadanie o tytule „Słupy ognia”. Jego bohaterem jest William Lantry, urodzony w roku 1898, a zmarły w roku 1933. Lantry wychodzi ze swojego grobu w roku 2349. Stwierdza, że może się poruszać, choć ani nie oddycha, ani nie czuje bicia swego serca. Jest martwy. Świat, w którym się teraz znajduje, zamieszkują ludzie całkowicie racjonalni, wyzbyci wszelkich przesądów, czczący naukę, przywiązani w najwyższym stopniu do zasad higieny. Zmarłych od dawna pali się od razu w wielkich krematoriach, przy błogosławieństwie nowego kultu: „Ze słońca powstałeś i do słońca wrócisz” . Władze postanowiły już dawno temu zlikwidować wszystkie stare cmentarze. Przekopano więc groby i znalezione resztki ludzkie również spalono. Na jakiś czas, na pamiątkę starych barbarzyńskich czasów, pozostawiono jeden cmentarz, właśnie ten, na którym spoczywał Lantry, by pełnił funkcję muzeum. Jednak w końcu zdecydowano się ostatecznie usunąć ów odrażający ślad przeszłości. Niezwłocznie przystąpiono do wykonania zadania. Grób naszego bohatera był ostatni. Robotnicy nie zdążyli uwinąć się z nim przed końcem dniówki i tak Lantry ocalał jako jedyny martwy na Ziemi. Odwalił wieko wykopanej trumny i zaczął swoją upiorną wędrówkę po świecie. Szybko zdał sobie sprawę, że siłą, jaka nim porusza, jest nienawiść do żyjących, do sposobu ich życia i myślenia. Chcieli go zniszczyć, wrzucić do spalającego wszystko ognia pieca w krematorium, unicestwić tak samo, jak wszystko, co było nieracjonalne i przesądne. Przekonał się, że w nowym świecie nikt nie odczuwa lęku przed ciemnością, nikt nie wierzy już w realność czegokolwiek, co nie jest naukowo wytłumaczalne. Dawno spalono wszystkie książki Poego, Lovecrafta i innych autorów tego rodzaju. Wykorzystując łatwowierność i naiwność ludzi XXIV wieku (nie przychodziło im nawet do głowy, że można kłamać) Lantry zaczął wysadzać kolejne krematoria, wielkie świątynie znajdujące się w centrum każdego większego miasta. Pragnął w ten sposób stworzyć armię zmarłych, którzy pomogliby mu w walce ze znienawidzonymi żywymi. Po kolejnej sprowokowanej przez siebie katastrofie dostaje się do prowizorycznej kostnicy i przy pomocy dawnych zaklęć i czarów usiłuje sprawić, by zmarli wstali i ruszyli razem z nim na wojnę z ludźmi przyszłości. Ale to mu się nie udaje. Ci ludzie nigdy nie wierzyli, że ktoś, ktoś umarł, może powstać, odczuwać i działać. Nigdy nie mieściło im się to w głowie, dlatego teraz pozostali nieruchomi i niedostępni dla zaklęć ostatniego upiora.
Spopielanie zwłok staje się i w Polsce coraz bardziej powszechne. Jednak i tę metodę trudno uznać za dostatecznie ekologiczną. Pogrzebane głęboko zwłoki, bez dostępu tlenu, ulegają powolnemu rozkładowi, zagrażając wodom gruntowym. Tradycyjny cmentarz zajmuje też dużo miejsca. Mniej miejsca wymaga pochówek urny z popiołem, ale za to podczas spalania zużywa się dużo paliwa – każda kremacja wymaga około 20 litrów oleju opałowego oraz koło pół kilograma węgla aktywowanego do oczyszczenia powstających gazów. Mimo to do atmosfery dostaje się przy tym sporo zanieczyszczeń. Szwedzka Narodowa Agencja Ochrony Środowiska szacuje, że jedna trzecia emisji rtęci w Szwecji pochodzi z 73 krajowych krematoriów.
Szwedzka firma Promessa Organic AB twierdzi, że rozwinęła technologię zdecydowanie bardziej przyjazną środowisku naturalnemu. W ciągu około 10 dni od śmierci zwłoki stopniowo schładza się do temperatury minus 18 stopni Celsjusza, a następnie zanurza w ciekłym azocie. Azot w stanie płynnym ma temperaturę minus 196 stopni Celsjusza. Ciało zmarłego dzięki temu staje się kruche jak szkło. Poddane w takiej postaci działaniu ultradźwięków rozpada się na organiczny proch, który umieszcza się w komorze próżniowej, gdzie odparowuje się wodę. Pozostałość oczyszcza się w separatorze metali przy pomocy pola magnetycznego z pozostałości metalowych protez i rtęci. Ostateczny produkt tego procesu , suchy, bezwonny i higieniczny proszek, zamyka się w trumnie z kukurydzianej lub ziemniaczanej skrobi. W takiej postaci szczątki mogą pozostawać długo, nie ulegając dekompozycji. Trumnę składa się w płytkim grobie, gdzie zarówno sama trumna jak i to, co pozostało ze zwłok, zamienia się po czasie 6-12 miesięcy w kompost. Krewni zmarłego mogą oczywiście zlecić, i, jak się wydaje, jest to zalecane przez Promessę, posadzenie na miejscu pochówku drzewka, które przywoływać będzie nie tylko wspomnienie samego zmarłego, ale i szlachetne refleksje na temat cyklu ekologicznego życia na Ziemi.
Metoda Promessy wymaga zastosowania ciekłego azotu, ale ten i tak powstaje jako produkt uboczny przy produkcji ciekłego tlenu z powietrza. Do atmosfery nie są emitowane żadne zanieczyszczenia, gleba i wody gruntowe nie są zagrożone skażeniem. A powstały kompost użyźnia ziemię.
Zdecydowanie trudno jest się oprzeć takim argumentom i można przewidywać, że metoda zyska z czasem wielu zwolenników. Zresztą jest już wykorzystywana poza Szwecją, w Wielkiej Brytanii i Korei Południowej.
Jednak z pewnością i ten sposób radzenia sobie z tym, co po nas pozostaje, nie spodobałaby się Williamowi Lantry’emu, powstałemu z grobu rzecznikowi Poego i Lovecrafta, nocnych strachów i głowy ludzkiej z wydrążonej dyni. Bohaterowi, który zrodził się na obrzeżu większej, prawdziwej tajemnicy, która tak czy inaczej upomni się o swoje, wzbudzając w każdym z nas respekt i trwogę.