High-tech, low-tech

Ludzkie produkty ewoluują znacznie szybciej niż my. Zmieniają się wielokrotnie i całkowicie w ciągu naszego życia, całe ich gatunki tysiącami odchodzą w zapomnienie. Po awarii kolejnego dzbanka elektrycznego usilnie przypominałem sobie, w jaki sposób wcześniej zagotowywałem wodę. Tak jest, w czajniku z gwizdkiem, na piecu gazowym. A pamiętam doskonale z dzieciństwa, że wcześniej służył do tego kuchenny piec opalany węglem kamiennym i drzewem. Technologiczny postęp nieustannie, i coraz szybciej, przekształca nasze najbardziej intymne otoczenie i wymusza na nas dostosowywanie się do środowiska, zmieniającego się z rosnącym przyspieszeniem. Jeśli daje się rozpatrywać istoty ludzkie jako wehikuły służące przetrwaniu genów, to równie dobrze można ujmować cel i sens naszego istnienia przyjmując, że jest podporządkowane rozwojowi tego wszystkiego, co dziś jeszcze wydaje się nam służyć jako narzędzia i przedmioty ułatwiające i uprzyjemniające nasze życie.

Drobnym przykładem ilustrującym oszałamiające przemiany, jakim podlegają używane przez nas rzeczy, niech będzie licznik rowerowy.

Ćwierć wieku wcześniej do pomiaru odległości przebytej na rowerze służył mi najprostszy metalowy licznik produkcji sowieckiej. Do szprychy przykręcało się śrubę z młoteczkiem, na osi przedniego koła montowało licznik z kółkiem zębatym. Przy obrocie koła młoteczek uderzał w kółko i powodował obrót mechanizmu zliczającego dystans. Towarzyszył temu charakterystyczny stukot o częstotliwości zależnej od szybkości jazdy.

W latach dziewięćdziesiątych pojawiły się liczniki elektroniczne. Młoteczek na szprysze został zastąpiony magnesikiem pobudzający impuls elektryczny w czujniku montowanym na widelcu przedniego koła. Czujnik połączony jest przewodem (w przypadku wersji przewodowej, bo istnieją też wersje radiowe) z zamocowanym na kierownicy licznikiem, kawałkiem plastiku z wyświetlaczem ciekłokrystalicznym i elektroniką zasilaną bateryjką. Taki licznik pokazuje już, w zależności od wersji, całkiem dużo parametrów. Jeśli mechanika Newtona zupełnie wystarcza, by skonstruować wspomniany licznik mechaniczny, to powstanie licznika elektronicznego wymaga dodatkowo wsparcia co najmniej elektrodynamiki klasycznej i mechaniki kwantowej.

Używam do tej pory licznika elektronicznego, choć już tylko w celach pomocniczych. Zastąpił go smartfon. To częsty i ciekawy przypadek, charakterystyczny dla epoki, w której wzrasta inteligencja przedmiotów: istniejące od dawna urządzenie nagle staje się przestarzałe dlatego, że powstaje inne, o zdecydowanie większym zakresie użyteczności, znacznie bardziej wszechstronne (właśnie dzięki swojej inteligencji), i jedna z jego dość przypadkowych, drugorzędnych funkcjonalności obejmuje właśnie tę, która stanowiła wyłączny sens istnienia urządzenia starszego typu. Przy czym ta drugorzędna funkcjonalność nowego urządzenia jest o tyle doskonalsza, że dla poprzednika oznacza rychły wyrok śmierci.

Smartfon to już oczywiście komputer pełną gębą i zakres jego zastosowań jest praktycznie nieograniczony. Jeśli zaś chodzi o zastosowanie go jako licznika rowerowego, to kluczowy jest zamontowany w nim moduł GPS. Dzięki niemu telefon potrafi nie tylko zarejestrować  całą paletę parametrów trasy, ale działa jako wszechstronne urządzenie nawigacyjne, ograniczone jedynie możliwościami programu, który wybierze jego posiadacz. Jeśli znajduje się w zasięgu sieci, może ściągnąć odpowiedni kawałek jednej z dostępnych online map, może też korzystać z map zapisanych na stałe w swojej pamięci. Nawigacja satelitarna jest od lat rzeczą trywialną, ale warto wiedzieć, że przy jej stosowaniu oblicza się poprawki uwzględniające efekty przewidywane przez ogólną teorię względności. Teraz, pedałując na moim ukochanym rowerze, powinienem odczuwać wdzięczność nie tylko dla panów Newtona, Maxwella i Heisenberga, ale i dla późnego Einsteina z jego spadającymi windami.

Nowa, inteligentna technologia, która nas zaczyna coraz ciaśniej otaczać, ma szczególne cechy, do tej pory niespotykane. Po pierwsze jest umieszczona w szerszym kontekście. Przeciętny telefon komórkowy obsługuje oczywiście różne standardy sieci GSM, ponadto łączy się z sieciami Wi-Fi, korzysta z sygnału satelitów GPS – może być więc jednocześnie wpięty w kilka niepomiernie większych i złożonych inteligentnych systemów i czerpać w pewnym stopniu z ich zasobów. Dzięki temu urządzenie, samo z siebie dysponujące wbudowaną inteligencją, w każdej chwili jest w stanie niepomiernie ją poszerzyć odwołując się do zewnętrznych zasobów. Po drugie, jego użytkownik, uzyskując dostęp do tych inteligentnych sieci, jednocześnie sam staje się dla nich źródłem informacji. Umożliwia wielu różnym systemom śledzenie nie tylko swojego położenia (oprogramowanie jawnie pyta, czy chcę udostępnić znajomym moją bieżącą lokalizację), ale i tego co jego użytkownik mówi (przez umożliwienie rejestrowania jego rozmów), czego pragnie i o czym myśli (dzięki śledzeniu oglądanych przez niego stron internetowych, bo przecież smartfon coraz częściej jest i będzie używany jako podręczna przeglądarka sieci).

Nasze narzędzia są zatem coraz inteligentniejsze i raptownie poszerzają swoją funkcjonalność łącząc się z rozległymi globalnymi strukturami. A ponieważ już nie tylko człowiek jest ich użytkownikiem, ale i odwrotnie, to owe urządzenia zaczynają wykorzystywać ludzi jako źródła pozyskiwania surowca-informacji, to nasza relacja z nimi radykalnie się zmienia. Urządzenia, razem ze stojącymi za nimi sieciowymi systemami, stają się coraz bardziej aktywnymi partnerami wzajemnej gry. Partnerami, którzy, jak powiedzieliśmy sobie na początku, ewoluują, zmieniają się i mądrzeją szybciej niż my. Nic dziwnego, że wielu obserwatorów tego zjawiska doszło do wniosku, że proces ten zakończy się tym, co nazywają technologiczną osobliwością.

Czwartego grudnia, w niedzielę, wybrałem się na przejażdżkę rowerową do J. Dzień był dość ciepły, ale bardzo wietrzny. Do J. jeżdżę na rowerze od ćwierć wieku. Z Rybnika aż na miejsce można dotrzeć tak wybierając drogę, że niemal cały czas jedzie się lasem, przez czterdzieści kilometrów. Trasa ostatnio wydłużyła się, ponieważ przegrodził ją wybudowany niedawno odcinek autostrady A1, a dodatkowo dwa miejsca ruchliwej drogi krajowej 81, które przedtem dawało się, z pewnym narażeniem życia, przekroczyć, bo przerwy w biegnącej środkiem blaszanej barierze umożliwiały przejazd, teraz zostały zamknięte.  To jeszcze jeden z niezliczonych przykładów tego, jak wymogi technologiczne przekształcają nasze otoczenie. Kiedyś kolega przesłał mi zdjęcia Wrocławia. Fotografował te same miejsca, które wcześniej zobaczył na starych, czarno-białych fotografiach przedwojennych. Jaka różnica była najbardziej uderzająca? Współczesna wszędobylskość samochodów i znaków drogowych. Trudniej teraz fotografować miasto – zawsze w kadr wciska się albo samochód, albo słupek ze znakiem. Na starych fotografiach miasto wygląda lepiej, widoku nie zaśmiecają te dwa okropne elementy. Drugi z nich z pewnością w końcu zniknie, kiedy samochody staną się inteligentniejsze i same będą przekazywać kierowcy – głosem i wyświetlając odpowiednie znaki graficzne – tę informację, którą teraz udostępniają lepiej lub gorzej znaki drogowe.

Po drodze spotkałem w lesie człowieka na trójkołowym rowerze, ciągniętym przez trzy psy husky, i chłopca jadącego konno. Wyciągając swój smartfon i patrząc na zbliżenia widoku satelitarnego mapy Google’a, przypominałem sobie koniec lat osiemdziesiątych, kiedy jadąc przez ten sam las opowiadałem przyjaciółce o czymś tak dziwnym jak internet i tym, do czego można go będzie wykorzystywać.

Ponieważ wyruszyłem dość późno, zachód słońca zastał mnie w miejscu jeszcze dość odległym od celu. Przebywając w mieście nie zdajemy sobie sprawy z tego, że jeszcze długo po zachodzie słońca, nawet przy dość zachmurzonym niebie, na zewnątrz jest ciągle sporo światła, i że księżyc może być tak dobrym źródłem oświetlenia. Jechałem więc niemal do końca nie włączając lampy, słuchając przy nieustającym wietrze szumu drzew i szelestu suchych liści.

J. oczywiście się ucieszył. Na koniec zaprowadził mnie do kotłowni. W swoim piecu węglowym zaczął spalać owies. Węgiel zdrożał, owies uprawia na własnym polu i twierdzi, że to opłacalne. Jak by nie było, zapach w kotłowni był zdecydowanie przyjemniejszy i przywodził na myśl raczej piekarnię. Dyskutowaliśmy z zapałem o zaletach i wadach różnych typów pieców co najmniej kwadrans. J. myśli o szwedzkim piecu przystosowanym do palenia owsem. Planuje kupno paneli słonecznych – jakieś pięć tysięcy euro i zapewni sobie własne źródło prądu, wystarczające do zasilenia automatyki i komputerów. Ma już studnię głębinową, nie korzysta z wody z wodociągu. Wspomina swoich serbskich znajomych. W czasie wojny domowej  na opał szły najpierw płoty, potem meble.

W kotłowni grzały się dwa tłuste koty. Kiedy trzyma się ziarno, dobre koty są niezbędne, by wyłapać myszy.

2 komentarze do “High-tech, low-tech”

  1. Tak, populacja koni wszelkiej maści i autoramentu spada w Unii, w tym i w Polsce. Do ich wyżywienia potrzeba mniej owsa, więc pewnie pozostanie jakaś jego cześć na to spalanie u zawsze pełnego inwencji kolegi J., któremu fizyka (i chemia) spalania obca nie jest, o rachunku ekonomicznym nie wspomniawszy!
    Podczas długiej jazdy rowerem ze smartfonen, zawierającym funkcję GPS, potrzebne są dobre baterie, bo bez zasilania elektrycznego przedmiot ten staje się bezużyteczny. Pedałując sobie spokojnie przez las, moglibyśmy w naszym rowerku mieć już takie gniazdko zasilające – takie jak miewamy już w samochodach: Pewnie takie rozwiązania już istnieją – czy się mylę?
    Pozostaje jednak – jak zawsze – rola człowieka jako kreatora wszechrzeczy (w tym zwykłym wymiarze, a nie transcendentnym) i to aby … był zdolny do pedałowania, aby „nie zamroził się” w stanie (kompletnej) równowagi z otoczeniem/środowiskiem, ale aby ciągle i najlepiej celowo generował – jak to w spec-języku prądnic i turbin/silników bywa – małe przepływy aktywności, które wynikać będą nieustannie z małych podniet/bodźców pobudzających jego konstruktywną aktywność i inwencję twórczą.
    Czy nie prawda?

  2. Adamie, z końmi to bardziej skomplikowane. Mam wrażenie, że ich liczba ostatnio rośnie, w okolicy powstało sporo małych stadnin, jazda konna staje się coraz bardziej modnym sportem. Tak też i J. taką założył, powodowany zamiłowaniem do koni wszczepionym mu przez dziadka, jak i lekturami Philipa K. Dicka, z którego poglądem o doniosłej roli zwierząt w życiu emocjonalnym człowieka („Czy androidy marzą o elektrycznych owcach”?) J. zgadza się całkowicie. No i zarówno Dick jak i J. oczywiście wiedzą, że posiadanie żywego zwierzęcia to prestiż 🙂

    A jak się ma stadninę i pola, to owies może się przydać jako pasza dla konia, kiedy ma lepszą cenę można go sprzedać, no i ostatecznie, jak widać, można go użyć jako biopaliwa.

    Oczywiście są już dostępne rowerowe ładowarki do telefonów! 🙂 Np.: taka ładowarka rowerowa Nokii. Odstrasza mnie dynamo, które przecież musi trochę warczeć. Wolę przemieszczać się cicho. Akumulator z włączonym śledzeniem trasy wystarcza na 4-5 godzin, mam trzy.

    I tak, z pewnością ruch fizyczny pomaga utrzymać równowagę ducha – i pobudza do bardziej twórczego życia 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *