Mrożek w Baltazara przemieniony

15 maja 2002 roku Sławomir Mrożek doznał udaru mózgu, w wyniku czego utracił zdolność posługiwania się językiem w mowie i piśmie. Został poddany rehabilitacji, a jej częścią stała się, zakończona powodzeniem, próba napisania autobiografii. Trzeba od razu powiedzieć, że przy lekturze „Baltazara” nie odnosi się w żadnym razie wrażenia, iż napisała ją osoba w jakikolwiek sposób językowo upośledzona, wprost przeciwnie, miażdżąca większość użytkowników polszczyzny może tylko pomarzyć o podobnej językowej sprawności . Mimo to nieszczęście, jakie dotknęło Mrożka, przyciemnia barwę  opowieści, odsłania zaskakującą pokorę, pewnego rodzaju obojętność czy nawet rezygnację.

Autobiografia obejmuje przede wszystkim czasy przedemigracyjne, a więc od urodzenia, aż do roku 1963. Jest to więc relacja o losach jednego z tych pisarzy, których dzieciństwo przeorała wojna, a młodość naznaczył  stalinizm. Po okupacyjnej szkole podstawowej Mrożek mógł wybrać naukę w technikum ekonomicznym lub chemicznym – imperium Hitlera przewidywało dla tej kategorii populacji co najwyżej karierę ekspedienta lub pracownika niskiego szczebla przemysłu chemicznego. Imperium Stalina zaproponowało cierpiącemu nędzę młodemu, błyskotliwemu satyrykowi i rysownikowi posadę propagandysty, na dobry początek sławiącego budowę Nowej Huty. Szczegóły wikłania się, a potem wywikływania z komunizmu są fascynujące i przedstawione chyba dość szczerze. To, co było dla mnie jeszcze ciekawsze, to możliwość przyjrzenia się okolicznościom kształtowania się Mrożka jako pisarza.

Mrożek jest dla mnie przede wszystkim autorem opowiadań. Od pierwszego tomu, jaki wpadł mi w ręce, pokochałem go jako autora krótkiej prozy. Lekkie, unoszące się nieco nad smętnym gruntem komunistycznej rzeczywistości fabuły, były mi, miłośnikowi fantastyki, od razu bliskie. Oczywiście mogłem przeczuwać, domyślać się tego, co za nimi stało. Jedno z najcudowniejszych opowiadań Mrożka, „Moniza Clavier”. Obywatel małego wschodnioeuropejskiego kraju wyjeżdża na Zachód i doznaje wszelkich związanych z tym upokorzeń. W walce z kompleksem niższości wspomagają go zabrane z ojczyzny pęta kabanosów, jednak kapituluje w końcu na widok ogromnego baleronu wystawionego na miejscowym straganie. Na szczęście posiada niezwykły dar – kiedy na czymś mu bardzo zależy, potrafi się natężyć i pokonać swoje ograniczenia. Spacerując pieszo po Lido, poznaje piękną aktorkę, Monizę Clavier, która się w nim zakochuje. Nasz bohater nie zna języków, ale odpowiednio natężając się, nawiązuje rozmowę w obcej dla siebie mowie.

W „Baltazarze” Mrożek wyjawia, że scena pieszego spaceru po Lido, w opowiadaniu wyglądająca dość abstrakcyjnie i fantastycznie, jest autentyczna, bo wzięła się z jego osobistego doświadczenia, gdy to pierwszy raz znalazł się w Wenecji. Również teoria „natężania się” jak najbardziej odpowiada osobistym przeżyciom autora. Oto Mrożek natężał się wielokrotnie, choćby przy okazji spotkania z Jakiem Tati. Zaproszony do jego mieszkania w Paryżu, ogromnie stremowany, bo ledwo znający francuski, Mrożek poprosił o whisky, zamiast o zwyczajową kawę. Tak więc „natężanie się” w rzeczywistości było procesem wymagającym bardzo konkretnego zewnętrznego wsparcia.

Stłamszony zwierzak wypuszczony z klatki, pełny mimo to wielkich ambicji i skrywanych głęboko pretensji – z takiej sytuacji egzystencjalnej Mrożek wydobył „Monizę Clavier”, zamieniając autoironią upokorzenie w święto wyobraźni.

Na ile „Moniza Clavier” jest zrozumiała dla czytelnika, który urodził się już za późno, by wiedzieć, jak żyje się w zamkniętej klatce? Łatwo można mu rzecz wytłumaczyć i pokiwa głową, że jasne, wszystko to jest jak najbardziej oczywiste. Ale zrozumieć, to nie to samo, co odczuć na własnej skórze. Dotykamy tu kwestii solidarności pokoleniowej autora i czytelnika, wspólnoty ich doświadczeń. Autor i jego teksty umierają razem ze współczesnymi mu czytelnikami. Owszem, niektóre teksty, niektórzy autorzy, prowadzą życie pośmiertne, niekiedy całkiem intensywne, ale zawsze w nieunikniony sposób owa wspólnota doświadczenia ulega rozluźnieniu i daleko posuniętej przemianie.

Po raz pierwszy Mrożek znalazł się za granicą jako reporter „Dziennika Polskiego”, na Słowacji, razem ze swoim kolegą z redakcji. Przedłużyli swój pobyt o kilka dni i powrót nocą przez las do Zakopanego zakończył się zatrzymaniem przez patrol, całodniowym przesłuchaniem i groźbą dalszych konsekwencji. Na szczęście te konsekwencje nie nastąpiły, ale był to rok 1952 i niewątpliwie przygoda mogła mieć znacznie poważniejszy finał.

Patrole wopistów, psy, zasieki, kolejki w biurze paszportowym, gdzie władza łaskawie udzielała przywileju opuszczenia kraju. Za każdym razem, kiedy przekraczam granicę, odczuwam ciągle tę samą absurdalną ekscytację i lekkie irracjonalne zaniepokojenie. Sromowce Niżne łączy z Czerwonym Klasztorem po słowackiej stronie drewniana kładka, wybudowana przez firmę niemiecką, co samo w sobie jest bardzo ciekawe. Przeszedłem po kładce ze Słowacji do Polski. Potem z powrotem. Potem jeszcze raz w jedną i drugą stronę. Nikt mnie nie zatrzymywał i niczego ode mnie nie chciał. Przyznam z zakłopotaniem, że śniło mi się to potem kilkakrotnie.

Rzecz nie sprowadza się do samej fizycznej możliwości przemieszczania. Zmieniając miejsce odnajdujemy się w odmiennej  kulturowej, duchowej strefie, ciągnąc ze sobą osobisty i narodowy bagaż.

Mrożkowe wyjście z domu niewoli zwieńczyło bodaj zaproszenie w 1959 roku do Harvardu, na Summer School, któremu patronował Henry Kissinger. Kissinger, wtedy jeszcze profesor uniwersytetu, zapraszał na coroczne międzynarodowe seminarium młodych obiecujących ekonomistów, dyplomatów i intelektualistów z całego świata, szykując sobie wpływy na potrzeby późniejszej politycznej kariery. W lipcu Kissinger zaprosił wszystkich uczestników letniej szkoły na coctail party do swojego domu. Mrożek od zawsze nie znosił zabierania publicznie głosu, a coctail party, ze swojej natury, wymusza nic nie znaczące, irytujące rozmowy. Po próbach natężania się, obrażony w końcu na wszystko Mrożek, nie żegnając się z nikim, opuścił ukradkiem przyjęcie i na piechotę ruszył w drogę powrotną, gubiąc się na opustoszałych bogatych osiedlach. „Taki idący samotny i pijany Polak w krawacie przypomina mi zdarzenie z wczesnej młodości. Szedłem wtedy przez  pola ze Sterkowca do Porąbki Uszewskiej, kiedy na horyzoncie wynurzył się parobek w ubraniu pomiętym od trzech dni, który wracał z jakiegoś wesela i zgubił drogę. Mijając mnie, zawołał w pijackiej ekstazie, a ślina idioty ciekła mu po brodzie: „Śpir my pili!”.

Podzielam i bardzo dobrze rozumiem awersję Mrożka do publicznych wystąpień. Także jego dumna i głupia rejterada nie budzi we mnie zdziwienia. Jaka przygoda czeka jeszcze jego teksty, kiedy znikniemy my wszyscy, którzy potrafilibyśmy towarzyszyć mu, w wyobraźni, w jego samotnej pijackiej wędrówce? Mrożek po udarze miał sen, w którym oznajmiono mu, że uda się w podróż do dalekiego kraju, gdzie zostaną spełnione wszystkie jego życzenia, pod warunkiem, że przyjmie imię Baltazar i wyrzeknie się starego nazwiska. Spełniony jako pisarz i człowiek, nie przejmuje się już pewnie zanadto przyszłymi losami swoi dzieł. Przemieniony w Baltazara, znów wyprzedza nas, trochę, w naszej wspólnej podróży.

2 komentarze do “Mrożek w Baltazara przemieniony”

  1. Pamiętam frajdę, jaką sprawiało fotografowanie się po drugiej stronie słupka granicznego na szlaku w górach. „Jestem za granicą! Jestem za granicą!” Ale co z tego, że po ’89 roku nasz kraj ułatwił podróżowanie, skoro nie zrobiły tego inne. Podróż do Wlk Brytanii wciąż była koszmarem. Ile człowiek musiał nakłamać na granicy, żeby go wpuścili, a jechał na zwykłe zwiedzanie. Po wejściu do Unii, lecąc do Glasgow z samym dowodem osobistym, miałam poczucie triumfu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *